Zawsze gdy mam już szczerze dość tej publicystycznej orki, pociesza mnie myśl, że mogło być gorzej. Mógłbym – teoretycznie – ulec kiedyś w chwili słabości pokusie i sprzedać się za kasę, sławę, zagraniczne przekłady i zaproszenia, miejsce w orszaku Adama Michnika albo za co się tam jeszcze w III RP ludzie sprzedawali. Wtedy dopiero miałbym przerąbane.
I nie myślę nawet o wyrzutach sumienia czy innego rodzaju dyskomforcie psychicznym. Myślę o tym, jak niesamowite trzeba, będąc po tamtej stronie, odstawiać piruety i jak bardzo uważać, żeby nie stracić kontaktu z tak zwaną „linią partii”. To, co rano trzeba uzasadniać jako oczywiste „dla każdego człowieka rozumnego i na pewnym poziomie”, to po południu trzeba jako równie dla rzeczonego oczywisty nonsens wykpiwać, a wieczorem znowu się okazuje, że to prawda szczera jak złoto.
No choćby sprawa poselskich wydatków. Od poniedziałku, gdy tygodnik Tomasza Lisa i jego teutońskich mocodawców wrzucił do debaty publicznej propagandowego smroda, skądinąd urągającego wszelkich zasadom dziennikarskiej rzetelności w stopniu, który w żadnym cywilizowanym kraju nie mógłby być przez wydawcę tolerowany (szczegółową analizę zamieściłem wczoraj na Interii) linia partii była taka, że poselskie przeloty powinny mieć związek z pełnieniem obowiązków poselskich, i nawet, jeśli ustawa stanowi, że poseł podróżuje za darmo zawsze – to podróżowanie za darmo w celach innych niż poselskie jest „nieprzyzwoitością”. W środę wszelako „Gazeta Polska Codziennie” w odwecie przypomniała, jak pani premier latała na poselskim bilecie do córki, i nagle cały chór zaczął śpiewać na inną nutę – że posłowi się należy.
Nużące i mało twórcze jest monitorowanie obłudy tzw. elit, ale jeśli już ma ktoś ochotę się z nich pośmiać, to bardzo dobrą okazją są listy do parlamentu. Oto na przykład na listach Kukiza znalazł się raper, czy też były raper Liroy, i okazało się, że to straszny obciach. Szczególnie dla mediów, które zachwycały się odważnym posunięciem przewodniczącej PO, która zepchnęła swych partyjnych baronów na dwójki, na jedynkach zastępując zawodowych polityków sportowcami, lekarzami czy profesorami nie mogącymi mieć o polityce zielonego pojęcia, ale przyciągającymi (w zamyśle) niekumaty elektorat.
Jeszcze większym obciachem ma być, iż rzeczony Liroy będzie na listach tej samej partii, co w innych okręgach Robert Winnicki czy Krzysztof Bosak. Nie bardzo znam pozaartystyczną działalność p. Liroya, ale w środowisku polskiego hip-hopu poglądy na prawo od PiS są akurat raczej normą niż zaskoczeniem, więc nie wiem, czemu się tu dziwić. A, prawda, podobno Liroy nakręcił jakiegoś pornola (chociaż na moje pytanie, gdzie go można obejrzeć, nikt nie odpowiada, więc może to tylko legenda) ale czemu to oburza środowisko, które w kwestii moralności przeciętna gwiazdka porno czy pracownica agencji towarzyskiej mogłaby wiele nauczyć?
Kiedy rano zajrzałem na stronę gazeta.pl, nie było tam ani jednej wzmianki o wizycie prezydenta w Niemczech – trudnej, ważnej i, jak widać po tym milczeniu, bardzo udanej – za to aż trzy teksty o tym, że na listach PiS zabrakło Mastalerka i Kowala. Oczywiście fakt ten świadczyć miał, zdaniem gazety, o chorych stosunkach panujących w PiS, jej faszystowskim charakterze i o jedynowładztwie Kaczyńskiego. Przy czym pracownicy agit-propu uporczywie trzymają się plotek, jakoby przyczyną „wycięcia” była w wypadku Pawła Kowala książka o Jaruzelskim – rzekomo „zbyt pozytywna”, a w wypadku Mastalerka jego wkład w zwycięską kampanię wyborczą Dudy, co ma podtrzymywać narrację, że prezes Kaczyński jest wściekły z powodu tej wygranej, bo Duda wcale nie miał wygrać i popsuł mu plany (nawiasem, żeby kupować tę narrację równolegle z drugą, że Duda jest marionetką w rękach Kaczyńskiego, trzeba mieć mózg do szczętu wyprany i wyżęty, ale target „Wyborczej” tak właśnie ma).
Oczywiście, każdy zajmujący się polityką dziennikarz wie, że powody mają charakter zupełnie inny i, w największym uogólnieniu, chodzi o podejrzenia co do lojalności. Nie twierdzę, że za to należy PiS chwalić, ale akurat michnikowszczyzna powinna zauważyć, że Kaczyński w obliczu planowanej zmiany systemu robi dokładnie to samo, co zrobił w 1989 jej idol Bronisław Geremek z listami OKP – buduje do parlamentu jednolitą ekipę w przewidywaniu, że może być poddawana silnym pokusom. Mówiąc nawiasem, Mazowiecki czy Hall, którzy wtedy się w parlamencie nie znaleźli, potem poszli do rządu, więc nie jest wykluczone to i w tym przypadku, tym bardziej, że nie umieszczeni na listach, wbrew panującym w naszej polityce obyczajom, nie ruszyli do tournée po mediach aby skarżyć się na Kaczyńskiego i go demaskować.
No tak, ale po zaledwie paru godzinach wielkiej miłości do prześladowanego przez partyjny faszyzm Kowala i innych, przyszła nagle wiadomość o wycięciu z listy PO Pawła Zalewskiego. I tu nijak się nie da zakryć, jaka była przyczyna – Zalewski publicznie krytykował wciągnięcie do PO Michała Kamińskiego i romans partii z Romanem Giertychem. Swoją drogą, facet jest nieuleczalny – zadzierać z pupilkiem pani Kopacz, mocno siedzącym w łaskach szefowej dzięki codziennemu dopompowywaniu jej ego, i z osobistym prawnikiem rodziny Tusków. Najwyraźniej lekcja Anny Fotygi poszła na marne.
Więc co się okazuje? Że usunięcie Zalewskiego to dowód, iż PO jest partią demokratyczną. Przecież usunięto go demokratycznie, a zresztą któż rozsądny i na poziomie śmie kwestionować prawo prezesa partii do umieszczania na listach wyborczych tylko tych, do których ma zaufanie?
Podobnie rzec można – któż może zakwestionować kwalifikacje dziennikarzy do uprawiania polityki? Wiadomo, że jeśli dziennikarz zostaje politykiem, to wszystko jest świetnie i tylko się cieszyć. Oczywiście wyłącznie wtedy, gdy jest to dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Zupełnie inna wykładnia obowiązuje wobec faktu, że na listach wyborczych PiS znalazła się Joanna Lichocka. A, to już zupełnie inna sprawa!
Rzeczywiście, inna – bo Lichocka zdecydowała się poddać wyborczej weryfikacji, i to w trudnym dla PiS okręgu. A tacy na przykład panowie Niklewicz czy Wojciechowski przechodzili z etatu redakcyjnego na urzędnicze synekury, załatwione im przez polityków, których wcześniej, jako bezstronni i obiektywni autorzy bezstronnej i obiektywnej gazety sławili i wspierali. No, moim zdaniem na ta inność działa na jej korzyść, i pewnie nie tylko moim.
Najgiętsza stal wielokrotnie zginana w tę i we w tę pęka. A pracownicy rządowego agit-propu zmieniają zdanie częściej od „Misia” Kamińskiego i nie pękają. Cud, zaiste.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.