Kolejny odcinek serialu „bęc wuja w czoło i jest wesoło” rozpoczęła tym razem „Gazeta Wyborcza” sensacyjnym niusem, że Beata Kempa z kancelarii premiera w liście do Andrzeja Rzeplińskiego odmówiła publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Nius rozkwitł dziesiątkami żółtych pasków, krzyczących tytułów na portalach, tyradami telewizyjnych autorytetów i internetowych harcowników. Po paru godzinach zaczęły się słabo przebijać sprostowania rządu, że publikacji nie odmówiono, że jest na to jeszcze tydzień, list dotyczył wątpliwości, dlaczego przewodniczący Rzepliński, wbrew własnym wcześniejszym zapowiedziom, zwołał posiedzenie Trybunału Konstytucyjnego w składzie pięcioosobowym, a nie pełnym, co zdaniem rządu czyni orzeczenie nieważnym (mówiąc nawiasem, odpowiedź przewodniczącego TK na list szefowej kancelarii KPRM nie została sformułowana „sp…j na bambus” ale dokładnie taki był jej sens – do meritum prof. nie raczył się nawet odnieść). Oczywiście sprostowanie nie powstrzymało w żaden sposób rozpędzonej już narracji o tym, jak to PiS unieważnia samowolnie orzeczenia konstytucyjnego organu.
Słowem, wszystko jak zwykle, dokładnie tak samo, wedle wielokrotnie już przećwiczonego propagandowego wzorca.
W tym czasie TVN 24 i TVP Info rozkręcały inną narrację. Po raz bodaj pierwszy w swej historii zauważyły istnienie Telewizji Republika, a to na okoliczność wywiadu Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS potępił w nim ludzi wywlekających polskie spory za granicę i szukających w unijnych instytucjach wsparcia dla wewnętrznej walki politycznej w kraju, ubolewając, że leży to w naturze „najgorszego sortu Polaków” (szkoda, swoją drogą, że prowadząca wywiad Katarzyna Hejke nie dała mu szansy wyjaśnić, z jakich powodów nie mieściły się w tym nagannym wzorcu np. starania PiS o debatę w europarlamencie na temat sfałszowanych wyborów samorządowych). Oczywiście słowa Kaczyńskiego przekręcono, twierdząc, że nazwał „Polakami najgorszego sortu” opozycję, tych, którzy nie głosują na PiS, albo – wedle różnych wersji – tych, którzy przyjdą na antypisowską demonstrację. Słabo przebijające się w głównym nurcie sprostowania nie powstrzymały oczywiście lawiny żółtych pasków, krzykliwych tytułów na portalach i jeremiad różnego rodzaju autorytetów oraz harcowników.
Znów trzeba rzec – wszystko jak zwykle, dokładnie tak samo, wedle wielokrotnie już przećwiczonego propagandowego wzorca.
Nietrudno oczywiście wyjaśnić, dlaczego i po co. Obie narracje to podręcznikowo przeprowadzone operacje propagandowe, by podgrzać emocje żelaznego elektoratu antyprawicowego i wyprowadzić „lud antypisowski” na ulicę. I, na godzinę o której piszę te słowa, wydaje się, że zadziałały zaskakująco skutecznie. Po wcześniejszych, rachitycznych „pogrzebach konstytucji” i próbach pikietowania Sejmu, tym razem wyszło profesjonalnie, wszystko było jak trzeba – transparenty, gadżety, samochód z nagłośnieniem, no i przede wszystkim udało się zwieźć, ale i wyciągnąć z domów, ładnych parę tysięcy ludzi. Nie wiem jak ładne. Na moje oko na Szucha było od pięciu do dziesięciu, ale umiejętne kadrowanie robi swoje. Do wieczora zaangażowane w operację telewizje zaczną pewnie mówić o stu tysiącach.
No i dobrze, wypada opozycji pogratulować. Zobaczymy, ile dla kontry zwolenników wyprowadzi jutro na ulice PiS. Pewnie nie mniej, bo dzisiejszy dzień także i ich emocje, prawem wzajemnego nakręcania się wrogich obozów, podgrzał. Oczywiście wspomniane telewizje będą teraz kadrować zupełnie inaczej i mówić o kilku tysiącach, jak podczas demonstracji Telewizji Trwam czy Marszów Niepodległości.
Obraz rzeczywistości jak zwykle zależy od tego, jaką kto chce rzeczywistość wokół siebie dostrzegać, i po jakie media w związku z tym sięga.
A co z tego wszystkiego wynika?
Sprawa Trybunału Konstytucyjnego jest już i tak przez PiS wygrana – zrobi się ustawę naprawczą, przegłosuje, podpisze i po Rzeplińskim. Po nim akurat zresztą nikt rozsądny nie będzie płakał, natomiast samego Trybunału szkoda, kolejna instytucja padła ofiarą socjoniki sprawowania władzy ukształtowanej dziesięć lat temu w starciu Tuska z Kaczyńskim. PiS wygra, ale zwycięstwo będzie pyrrusowe, choć wielu działaczy zapewne długo jeszcze tego nie zauważy. Będzie bowiem przymierzać uzyskany rezultat nie do zmarnowanych szans, a do konfrontacji żelaznych elektoratów.
Był parę dni temu taki sondaż: kto ma rację w sporze rządu z trybunałem? Upraszczając wynik, mniej więcej 20 proc. powiedziało że rząd, drugie 20 proc. że trybunał, a 60 proc. że ma to gdzieś. Mniej więcej podobnie oceni społeczeństwo sobotnio-niedzielne kryterium uliczne. Z tym, że te 20 proc. któremu bardziej zależy na sprawności i sile państwa, w imię których nagina prawo władza, niż na procedurach, w imię których wychodzi na ulicę opozycja, spokojnie wystarczy PiS do rządzenia jeszcze przez dłuższy czas. Drugie 20 proc. jest bowiem rozdzierane wewnętrzną walką. W samej PO licytują się Schetyna z Siemoniakiem, z nimi z kolei licytuje się Petru, ale swoje usiłuje urwać lewica, a skupione wokół „Gazety Wyborczej” salony marzą o tym, by powrócić do wpływów, jakie miały za rządów Kwaśniewskiego i SLD, kiedy to czuły się metapolityczną ober-elitą, wyznaczającą rządzącym politykom kierunki rządzenia. Wszystkie te siły będą się starały przebić konkurentów skalą urządzanej histerii, co oczywiście uruchomi mechanizm stałej radykalizacji opozycji.
Ten narastający radykalizm działa kompromitująco w sytuacji, gdy ani żadna za antypisowskich sił z osobna, ani wszystkie razem wzięte, nie mają swojej narracji. Nie lubimy – bogać tam, nienawidzimy! – PiS, Kaczyńskiego, Dudy, Rydzyka, narodowców i wszystkich innych, których nie lubimy. I potrafimy to zamanifestować oraz zjednoczyć się w tym nielubieniu pomimo partyjnych podziałów i ambicji, przynajmniej na czas, gdy o realizowaniu tych ambicji i tak mowy nie ma. To mamy do powiedzenia my, do niedawna władza, aktualnie opozycja.
Dobra, komunikat przyjęty, zresztą znany od dawna. No i co? To ma, jak sądzicie, wystarczyć, żeby jakaś znacząca część społeczeństwa zapragnęła odsunięcia od władzy rządu, który ledwie zaczął rządzić? Na czyją korzyść? Powrotu tej wiecznej niemożności, prywaty, kolesiostwa i obżerania się ośmiorniczkami, które tak niedawno społeczeństwo odrzuciło?
Skrzyknąć grupę zagorzałych, kulturowych zwolenników – co samo w sobie było pewnym egzaminem, zdanym zbiorowym wysiłkiem mediów i opozycyjnych partii – to za mało, by odzyskać w społeczeństwie popularność. Może być tak, że ona wręcz spadnie, jeśli opozycja zacznie być postrzegana jako krzykacze, którzy nic poza negowaniem działań rządu i obroną interesów zasiedziałej elity nic nie ma do zaoferowania.
Nie wiem jeszcze, jak wypadnie „kryterium uliczne” pomiędzy PO a PiS (zresztą, wiem – wypadnie zależnie od tego, jak kto chce żeby wypadło, i skąd w związku z tym zaczerpnie takie informacje o liczebności obu manifestacji, jakie mu będą potrzebne). Jako wewnętrzny sprawdzian opozycji wyszło wcale nie tak dobrze, jak ona zapewne sądzi. Najgorzej chyba dla KOD-u: „spontaniczna akcja obywateli” okazała się całkowicie outsourcingową firmą usługową dla PO i Nowoczesnej. Nowy szyld, jak na razie, służy tylko skuteczniejszemu rekrutowaniu świeżego „mięsa armatniego” do demonstrowania, klejenia plakatów i palcowania w internecie, bo pod szyldami partyjnymi już się nikt zarekrutować nie chciał. Ale wszelkimi ewentualnymi efektami zaangażowania kodeinistów podzielą się ci, którzy do niedawna pożytkowali frukta władzy i marzą, by te czasy wróciły.
Jeśli, jak to deklarowali założyciele KOD-u, ich inicjatywa ma naprawdę nawiązywać do tradycji dawnego Komitetu Obrony Robotników, tego zakładanego przez Kuronia i Macierewicza, to nie powinni się zajmować szerzeniem histerii, tylko pracą pozytywną. Powiem złośliwie: tak, jak KOR-owcy dla represjonowanych robotników, tak Kijowski et consortes powinni teraz zbierać pieniądze dla zwalnianych dygnitarzy z PO i PSL oraz członków ich rodzin usuwanych ze spółek skarbu państwa. Ale może znajdą oni jakąś inną formę pozytywnej działalności. Raczej w to wątpię. Tym, co napędza opozycję, są wyłącznie emocje. I, niestety, wyłącznie złe.
Gdy swego czasu pisałem, że walka o Polskę rozgrywa się między rządzącą mafią a opozycyjną sektą, sądziłem, że są to cechy PO i PiS jako takich. Zaczynam mieć wrażenie, że się pomyliłem – że to polska wersja znanego z zachodniej Europy zjawiska „obrotowej sceny politycznej”. Tam owa obrotowa scena polega na tym, że kto w opozycji, ten jest rzecznikiem praw socjalnych, a kto u władzy – stabilności budżetowej, a po wyborach gładko opozycja z władzą zamienia się hasłami, w czym etykiety „chadek” czy „socjalista” w najmniejszym stopniu nie przeszkadzają. U nas może się okazać, że cechami wynikającymi z miejsca formacji na scenie politycznej są właśnie mafijność i sekciarstwo.
To znaczy, nie wiem jeszcze, czy PiS u władzy zamieni się w mafię, za krótko ją sprawuje. Ale PO i jej nowoczesna mutacja już się stały sektą. Na razie jest to sekta wciąż wpływowa, ale perspektyw dla niej za bardzo nie widzę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.