Od początku swojej prezydentury Barack Obama bronił się z całych sił, by nie zyskać miana "prezydenta wojennego", jak wielu jego poprzedników. Jednak amerykański przywódca tym razem nie uniknie wojny. "Nie podjąłem jeszcze decyzji" - zarzeka się, pytany, kiedy rozpocznie się operacja przeciwko reżimowi Baszara al-Asada. Ale Obama nie może się już cofnąć. Zaszedł już za daleko w swoich deklaracjach.
Obama wygrał wybory w 2008 głównie dlatego, że zaprezentował się rodakom jako "anty-Bush". Miał położyć kres militarnym awanturom swojego poprzednika i poprawić wizerunek USA w świecie. Dlatego był (i wciąż jest) tak bardzo lubiany przez społeczeństwa zachodniej Europy, dla których pacyfizm jest ważnym elementem ideologicznej tożsamości.
Amerykański prezydent podpisał z Rosją układ Nowy START, przewidujący redukcję arsenałów nuklearnych, wycofał wojska z Iraku, postawił pod znakiem zapytania projekt tarczy antyrakietowej. Został nawet nagrodzony Pokojową Nagroda Nobla, choć sam był tym faktem wyraźnie zaambarasowany.
Na tyle, iż postanowił nieco zmodyfikować swoje "przesłanie miłości" i wysłał do Pakistanu grupę komandosów, by zlikwidowała Osamę Bin Ladena. Musiał pokazać swoim wyborcom, że kiedy trzeba, potrafi też być twardy i nieugięty. Dylematy wróciły podczas wojny w Libii - Obama ustąpił miejsca Francuzom i Brytyjczykom, którzy odegrali pierwszoplanowe role w dziele obalania Muamara Kadafiego, Ameryka zaś miała kierować operacją z "tylnego siedzenia".
Teraz Obama musi przesiąść się do przodu. Nie ma żadnej wymówki. Będzie mu łatwiej o tyle, iż może teraz przywdziać szaty obrońcy praw człowieka, który wkracza do akcji, by uchronić syryjskie dzieci i kobiety przed krwawym, szalonym tyranem. Na początku będzie mógł liczyć na wsparcie większości opinii publicznej na Zachodzie. Do momentu, w którym jakiś zbłąkany, amerykański pocisk nie spadnie na szkołę, szpital czy bazar, a syryjska telewizja nie zacznie pokazywać ofiar "imperialistycznej inwazji". Obama zapewne chciałby, aby akcja była "chirurgiczna", trwała jak najkrócej i doprowadziła do znacznego osłabienia potencjału Al-Asada, choć niekoniecznie do wyeliminowania samego dyktatora.
Albowiem prezydent USA zdaje sobie sprawe, że prawdziwe piekło w Syrii zacznie się wtedy, gdy Baszar al-Asad zostanie odsunięty od władzy.
Co jest zatem celem tej wojny? Pokazanie światu, że Ameryka wciąż jest zdolna do realizacji własnych gróźb. Cena za bezczynność byłaby zbyt wysoka. Ale cena za obalenie jeszcze jednego arabskiego dyktatora byłaby jeszcze wyższa.