Swego czasu przeczytałem gdzieś, że gdyby Dante wiedział o krainie Danakil, nie musiałby przedstawiać piekła jako siedziby złych duchów i dusz potępionych. Wystarczyłoby tylko umieścić w „Boskiej komedii” Depresję Danakilską, najokrutniejsze miejsce na ziemi, zdominowane przez oślepiające słońce i temperatury sięgające 50 st. C, zamieszkane na pograniczu Etiopii i Erytrei przez wojowniczy i bezwzględny lud Afarów.
Ten szczegół był wystarczający, aby mnie zaintrygować. Przez kilka ładnych lat Etiopia była nieosiągalna ze względu na konflikty między rządem centralnym a władzami regionów czy też z powodu aktów terrorystycznych erytrejskich rebeliantów i niepewnej sytuacji politycznej w ogóle. Ostatni incydent miał miejsce w 2001 r., kiedy grupa francuskich naukowców musiała zawrócić z trasy po tym, jak tubylcy zamordowali ich trzech przewodników.
I chociaż takie historie zawsze wpływają na ograniczenie ruchu turystycznego, to jednak nie zamierzałem odkładać wyjazdu i jeszcze tego samego roku wylądowałem w Addis Abebie. Następnego dnia znalazłem się zaś w mało znanej dla cudzoziemców Kotlinie Danakilskiej, zapadlisku tektonicznym, o powierzchni prawie pół Polski. Okazała się unikalnym koktajlem ekstremów, czyli bieguna gorąca Afryki, największej depresji tego kontynentu, jednego z najbardziej aktywnych sejsmicznie miejsc na świecie i jednej z kolebek ludzkości. Pięćdziesiąt lat temu odnaleziono w dolinie Auasz, jedynej rzeki, która przecina pustynię, najstarsze szczątki słynnej Lucy, ikony nauki, australopiteka, czyli prapraczłowieka, który żył na tym terenie ponad 3 mln lat temu.
Tutaj Bóg Tygryńczyków i Allah Afarów stworzyli w stanie błogości zakątek science fiction, który miliony lat temu dał życie Ziemi, która do dziś jeszcze się definitywnie nie uformowała. Na spalonej słońcem solnej pustynnej depresji nie tylko oddalają się powoli od siebie dwie płyty tektoniczne Wielkiego Rowu Afrykańskiego, lecz także rozerwana skorupa ziemska na pogranicze Etiopii i Erytrei stanowi absurdalną granicę między dwoma krajami, będącymi w stanie nieustannego konfliktu. Tylko w latach 1998–2000 pociągnął on za sobą 80 tys. ofiar śmiertelnych.
Pustynny tour
Po zaopatrzeniu się w żywność i pokaźną ilość wody mineralnej wybieram się na spotkanie z zagadkowym Danakilem. Nie ma tam sklepów, restauracji i hoteli czy odrobiny cienia, gdzie można by się schować przed słonecznym żarem. Właściwie nie ma nic. Zaczynam od solniska, suchego złoża soli, eksploatowanego od zarania czasów przez mieszkający tu lud. Oprócz Amira, przewodnika i kierowcy w jednej osobie, jedzie ze mną także uzbrojony żołnierz. Przez otwarte okna toyoty bucha w twarz obezwładniający niczym ogień z pieca hutniczego gorąc. Mój cicerone, 30-latek o pociągłej, skupionej twarzy i ostrych rysach oraz pełnej godności postawie, porzucił pracę w dużym mieście i wrócił w rodzinne strony. Objaśnia, że znajdujemy się 130 m poniżej poziomu morza i że ta solna pustynia to nic innego jak dno Morza Czerwonego, które w czasach starożytnych cofnęło się, pozostawiając kilometrowej grubości skorupę soli, powstałą w wyniku wyparowywania wypływającej na powierzchnię przez system tuneli wody morskiej.
Otacza mnie niepokojący bezmiar oślepiającej równiny i surowa, przytłaczająca cisza. Słupek rtęci przekroczył 46 kresek, bezlitośnie gorące białe słońce na tle jasnobłękitnego, przezroczystego nieba wtłacza mnie w pozaczasową orbitę, narażając na duchową nagość i bezbronność.
Fotografuję oszałamiające, zadziwiająco regularne geometryczne pięcio- i sześciokąty stworzone z popękanej skorupy solnej, które giną na horyzoncie i gdyby nie w tle romantyczny obrazek niekończącej się karawany dromaderów, wnoszącej podniosłe widowisko, mógłbym sądzić, że jestem na Salar de Uyuni, jednej z największych atrakcji Boliwii.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.