Przygody reportera z zawadiackim czubkiem na głowie były zupełnie nieznane w PRL. Komuniści pamiętali ich autorowi Georges’owi Remiemu, znanemu szerzej pod pseudonimem Hergé, wydane w 1930 r. antykomunistyczne „Przygody Tintina w kraju Sowietów”, i akurat Tintin był na indeksie. Gdy w 1990 r. pojechałem na Zachód i oglądałem z zaciekawieniem piękne, lakierowane wydania jego przygód, kląłem, że ten komiks nie trafił w moje ręce, gdy dorastałem. Kiedy w końcu „Tintiny” pojawiły się w latach 90. w Polsce, zginęły w zalewie komiksów o Batmanie i japońskiej mangi. A jednak udało mi się rysunkowe dzieje wszędobylskiego reportera z powodzeniem podsunąć mojej córce. Na tyle skutecznie, że niemal co rano łączy śniadanie w postaci chrupków z mlekiem z oglądaniem „Tintinów”. Bruksela – rodzinne miasto bohatera komiksu i miejsce, w którym zaczyna się większość jego przygód – pamięta o swoim rysunkowym bohaterze.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.