Wszystko zaczęło się przypadkowo pod koniec lat 70., kiedy garstka niemieckich pasjonatów rajdów terenowych zwróciła się do Reynolds Tobacco, właściciela marki Camel, o sponsoring na wyprawę przez kłopotliwy do przejechania w porze deszczowej transamazoński trakt – 1600 km z Belém na Santarém. Pomysł zyskał aprobatę i kiedy po 12 dniach trzy pojazdy dojechały do mety, fachowcy od PR dojrzeli w tej imprezie pokaźny potencjał. Podczas gdy duże koncerny tytoniowe, nie mogąc bezpośrednio reklamować swoich produktów, inwestowały większe kwoty w motoryzację i motocykle, firma amerykańska postanowiła „zabrudzić” karoserię luksusowego, miejskiego range rovera w bagnach lasu deszczowego, co z marszu zadziałało na wyobraźnię szerokiej publiczności. W ten sposób, niemal za darmo, znalazła się w centrum dużego programu marketingowego. Narodził się Camel Trophy, by wkrótce stać się powszechnie znaną i pożądaną marką.
Coś dla macho
Szeroka kampania reklamowa zapowiedziała nabór do wyjątkowej wyprawy dla ludzi aktywnych, miłośników mocnych wrażeń na łonie natury, zdolnych poradzić sobie z kłopotliwymi warunkami, zarówno pod względem terenowym, jak i psychicznym. Istotnym elementem tego wydarzenia był duch zespołowy, wzajemne wsparcie między uczestnikami. Nieodzownie liczył się także odpowiedni wizerunek. Sponsor zadbał o to, aby zaistnieli w niej zuchwali i niezłomni, przy tym zaskarbiający sympatię macho. Zrozumiałe, że takie podejście automatycznie zamykało drogę dla płci pięknej. Pomalowane w charakterystyczny piaskowożółty kolor land rovery Defender i Discovery w latach 1980–1998 ucieleśniały mit przygody, połączenia ekscytacji, zagrożeń i niezapomnianych momentów w wilgotnych lasach tropikalnych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.