To była jedna z najdziwniejszych bitew. Około 1 tys. przybyłych z Syrii dżihadystów sunnickich w ciągu zaledwie sześciu dni opanowało miasto, w którym stacjonowało ok. 30 tys. żołnierzy irackich i drugie tyle zmilitaryzowanej policji. Trzy lata później armii irackiej zajęło aż dziewięć miesięcy odbijanie Mosulu, mimo wsparcia lotniczego ze strony USA. Ten sukces terroryści zawdzięczali splotowi korzystnych dla nich okoliczności: demoralizacji irackiej armii, skorumpowanemu dowództwu, które wolało torturowanie więźniów w tajnych więzieniach od walki z wrogiem, a także niechęci sunnickiej większości mieszkańców miasta do szyickiego premiera Nuriego al-Malikiego.
Niespełna trzy lata wcześniej Amerykanie (a nieco wcześniej również Polacy) wycofali się z Iraku. Wydawało się, że Al-Kaida oraz zwolennicy obalonego w 2003 r. Saddama Husajna zostali w dużej mierze pokonani po tym, jak USA porozumiały się z sunnickimi plemionami, których oddziały, finansowane i zbrojone przez Amerykanów, przepędziły terrorystów. Schronili się oni w Syrii, w której właśnie zaczynała się wojna domowa. Jednak gdy w 2011 r. Amerykanie się wycofali, al-Maliki zaczął prześladowania sunnitów, co wykorzystało ISIS.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.