Kim jest facet w niebieskim kitlu, uzbrojony w potężny aparat, wczołgujący się na modowy wybieg, żeby sfotografować wejścia modelek? Dlaczego wolno mu wejść tam, skąd wszystkich przepędzają? Zastanawiałam się nad tym za każdym razem, widząc na pokazach w Paryżu amerykańskiego fotografa mody – Billa Cunninghama. Starszy, siwy pan o nobliwym wyglądzie, mało przypominający współplemieńców z kręgu fashion. To było w połowie lat 90., kiedy zaczynałam jeździć na pokazy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, kim on jest.
– Jak to, nie wiesz? To przecież legendarny Cunningham! – zdziwiła się dziennikarka mody z „Le Figaro”, stara wyjadaczka w tym fachu, Janie Samet (pierwowzór karlicy, której postać pokazał Altman w filmie „PrêtàPorter”). Na Fashion Weekach znali go wszyscy: w Paryżu, Nowym Jorku, Mediolanie. On jednak nie sprawiał wrażenia, żeby był zainteresowany znajomością z kimkolwiek. Samotny wilk, skupiony na swojej pracy, na zdjęciach mody. Fotografował na pokazach, ale głównie – przemieszczając się na rowerze – chwytał sylwetki ludzi na ulicach. Robił to od lat 40. XX w., dekadę przed pojawieniem się Internetu, zanim pojawiło się słowo „bloger” i zanim fotografowanie ludzi na ulicach stało się gigantycznym biznesem.
Swoim antropologicznym okiem wyławiał to, co najciekawsze: „Parada wielkanocna”, „Garden party”, „Wirujące spódnice”, „Na różowo”. Z dziesiątek fotografowanych ludzi wybierał gorące tematy: mężczyźni z kaskami motocyklowymi, panowie w futrach z długim włosem, dziewczyny na horrendalnie wysokich szpilkach, szorty i wysokie kozaki. W zimie fotografował ludzi w kożuchach, którzy przeskakują przez zaspy, w lecie łapał białe sukienki, na ślubach kolekcjonował wymyślne kapelusze. Jednak kim są fotografowani przez niego ludzie, nie wiedział. To nie było ważne. Zawsze w swojej niebieskiej marynarce, zawsze na rowerze. Zawsze sam. Nie widziałam, żeby kiedykolwiek z kimkolwiek rozmawiał. (...)