Jak to zwykle bywa, brak argumentów ludzie nadrabiają agresją. Im trudniej jest im sformułować racjonalną opinię, tym częściej używają przymiotników i tym częściej posługują się epitetami. Doskonale pokazuje to przebieg ostatniej debaty (awantury?) na temat uchodźców.
Zwolennicy ich przyjmowania w granice państw Unii Europejskiej nawet nie próbują przekonywać oponentów. I tak w pismach, które mienią się ostoją zdrowego rozsądku i pełne są wezwań do szacunku dla innych, mogłem przeczytać, że sprzeciw wobec fali przybyszów jest oznaką ksenofobii, że ci, którzy mają wątpliwości, wydzielają fetor, że cechują ich: nienawiść, wrogość, podłość, nikczemność, że ich opinie są obrzydliwe i głupie. Pewien duchowny, nie wiem, czy bardziej zatrudniony na etacie dominikanina czy księdza „Gazety Wyborczej”, nazwał nawet moją krytykę proimigracyjnej postawy papieża Franciszka „produktem postkomunistycznej odmiany homo sovieticus, w powłoczce katolicko-narodowo-konserwatywnej”. To się nazywa lekkość stylu.
Całej tej paplaninie nie towarzyszyła i nie towarzyszy jednak próba wytłumaczenia. Tak jakby spora część publicystów i polityków europejskich wpadła w amok i radośnie pędziła ku przepaści, ciągnąc za sobą pozostałych. W tej sytuacji nie sposób uzyskać odpowiedzi na podstawowe pytania: Jak odróżnić uchodźców, którym grozi utrata życia, od ludzi szukających lepszego losu? Dlaczego nie próbuje się zorganizować dla uciekinierów bezpiecznych miejsc pobytu w innych krajach Bliskiego Wschodu lub Afryki Północnej? Dlaczego toleruje się sytuację, w której kanclerz Angela Merkel niemal z dnia na dzień wywraca całą politykę imigracyjną Unii? Jakim prawem Niemcy będą decydować o składzie narodowościowym państw Europy Środkowej?
Czytając wypowiedzi polityków unijnych, można dojść do wniosku, że ich celem wcale nie jest pomoc prześladowanym, ale zmiana Europy, w jakiej przyszło im żyć. Wielka fala muzułmańskich imigrantów byłaby wówczas jedynie poręcznym instrumentem w procesie inżynierii społecznej, na którego końcu ma powstać multikulturalne społeczeństwo wieloreligijne. Jak inaczej tłumaczyć choćby niedawne słowa pani Federiki Mogherini, najwyższego rangą przedstawiciela Unii zajmującego się sprawami zagranicznymi, że im więcej muzułmanów w Europie, tym lepiej?
Taki wniosek można też wyciągnąć, obserwując poczynania europejskich polityków. Ustępowanie przed falą imigrantów, pospieszne i nagłe powiększanie kwot dla przybyszów może być odczytywane tylko jako zachęta dla kolejnych. Kto ustępuje pod naporem siły, ten zachowuje się jak ktoś, kto gasi ogień benzyną. Oczywiście, jest jeszcze możliwość, że owi politycy są na tyle nierozgarnięci i ograniczeni, iż nie zdają sobie sprawy z konsekwencji własnych czynów.
Czy chodzi zatem o opacznie rozumiane współczucie? Czy o ideologiczne zaczadzenie i neoficką chęć budowy nowego szczęśliwego społeczeństwa? Nie wiem. Wiem tylko, że katastrofa nadchodzi coraz większymi krokami.