- Martin Schulz nigdy nie ukrywał swoich ambicji i nie kokietował dziennikarzy mglistymi oświadczeniami. Od dłuższego czasu prowadził prywatną kampanię, która miała go zaprowadzić do fotela szefa Komisji Europejskiej. Jest już blisko celu, już wita się z gąską, ale musi się jeszcze wstrzymać z fetowaniem zwycięstwa.
Na razie 58-letni Schulz, polityk niemieckiej SPD i przewodniczący Parlamentu Europejskiego, jest tylko kandydatem frakcji socjaldemokratycznej w Strasburgu. By stać się formalnym pretendentem do stanowiska przewodniczącego KE, musi jeszcze uzyskać placet całej Partii Europejskich Socjalistów (PES), skupiającej lewicowe ugrupowania krajów Unii. Ostatecznego wyboru mają dokonać delegaci podczas kongresu PES w lutym przyszłego roku. Schulz jednak nie ma właściwie konkurencji i niewykluczone, że wystartuje w tym wyścigu samotnie.
Podobne „prawybory” mają się odbyć także w innych partiach. Procedura jest dość skomplikowana, ale ma ona dla przyszłości Martina Schulza pierwszorzędne znaczenie. Po raz pierwszy bowiem w historii unijnych instytucji paneuropejskie partie wystawią swoich kandydatów na szefów Komisji Europejskiej. Staną się oni „twarzami” kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Ma to stworzyć wrażenie, że najważniejsze stanowisko w Unii nie będzie już obsadzane w ramach zakulisowych negocjacji przywódców państw, lecz w wyniku demokratycznego procesu z udziałem wszystkich obywateli. Jeśli zatem w wyborach do europarlamentu wygrają socjaliści, to na czele KE stanie „twarz” socjalistów. Jeśli natomiast triumf odniesie centroprawicowa Europejska Partia Ludowa, to stery egzekutywy UE przejmie jej kandydat (lub kandydatka). Inne ugrupowania w gruncie rzeczy się nie liczą. (...)
Teoretycznie nowi włodarze Unii mogą się teraz odgryźć eurosceptykom: „Zobaczcie, obywatele UE będą głosować na konkretnych kandydatów. Wybór jest wyłącznie w ich rękach”. Tylko że na ostatniej prostej decyzje i tak będą podejmować ci sami obywatele co zawsze: obywatelka Merkel, obywatel Hollande i jeszcze może kilku innych wymuskanych, dobrze ubranych i pachnących obywateli Unii, ekspertów od „konsultacji na najwyższym szczeblu”. (...)
Schulz jest znany z niewyparzonego języka, ale też sam kilkakrotnie był ofiarą werbalnego gwałtu. Najgłośniejszy był incydent z 2003 r., gdy niemiecki socjaldemokrata podczas sesji plenarnej PE oskarżył premiera Włoch Silvia Berlusconiego o zmonopolizowanie rynku medialnego w Italii i dławienie wolności słowa. W odpowiedzi Berlusconi uciekł w ryzykowną dygresję: „Słyszałem, że pewien włoski reżyser właśnie kręci film o nazistowskich obozach koncentracyjnych. Sądzę, że nadawałby się Pan do roli kapo”.
Także Jean-Marie Le Pen, założyciel francuskiego Frontu Narodowego, pozwolił sobie swego czasu na malowniczą charakterystykę Schulza: „Wygląda tak jak Lenin, przemawia jak Hitler”. Z kolei Godfrey Bloom, partyjny towarzysz Nigela Farage’a, nazwał Schulza „niedemokratycznym faszystą” i przerwał wystąpienie przewodniczącego europarlamentu okrzykiem: „Ein Volk, ein Reich, ein Führer!”.
Niespożyte ambicje
Schulz sam przyznaje, że ma trudny charakter. Potrafi doprowadzić do szału nie tylko brytyjską prawicę. W przeciwieństwie do swojego poprzednika, Jerzego Buzka, nader często wypowiada się na temat tego, co powinny robić poszczególne rządy Unii, partie, a nawet jak powinni głosować wyborcy. Rządowi Grecji sugerował podporządkowanie się instrukcjom płynącym z Brukseli, Włochów przestrzegał przed głosowaniem na Berlusconiego („Pogrążył ten kraj przez swoją nieodpowiedzialną politykę i swoje miłosne eskapady”), wyrażał też troskę o „zagrożoną demokrację” i rosnące nastroje ksenofobiczne na Węgrzech. Gdy w styczniu br. Viktor Orbán odwiedził Brukselę, Schulz zbeształ go bezceremonialnie w obecności dziennikarzy: „Premier Orbán jest bardzo sprytnym politykiem. Kiedy przyjeżdża do Brukseli, używa unijnej retoryki. Gdy jednak wraca do Budapesztu, tę samą retorykę ostro krytykuje. Może i jest sprawnym przywódcą partyjnym, ale powinien wziąć pod uwagę to, że pozostali europejscy przywódcy nie są tacy głupi”.
Ostatnio Schulz pouczał nawet własny rząd. Po tragedii u wybrzeży Lampedusy, w której ponad 300 imigrantów zginęło w katastrofie statku, nawoływał, by Niemcy, jako najbogatszy kraj Unii, dały przykład innym i poluźniły swoją politykę imigracyjną. Najdalej posunął się jednak wtedy, gdy porównał liderów francuskiej Partii Socjalistycznej do... gołębi. Nie myślał jednak wcale o „gołąbkach pokoju”, odnosił się raczej do politycznych perypetii lewicy nad Sekwaną: „Kiedy są w górze, wypróżniają ci się na łeb. Kiedy są na dole, jedzą ci z ręki”.
Jednego nie można Schulzowi odmówić: na polityce zna się jak mało kto w Europie. Do SPD zapisał się w wieku zaledwie 19 lat. Gdy miał lat 31, został burmistrzem Würselen, 40-tysięcznego miasta na zachodzie Niemiec. Od 1994 r. jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Za rok może już być „premierem” Unii Europejskiej. (...)
Cały artykuł Marka Magierowskiego w 39. numerze Do Rzeczy.