Niemcy może i rozliczyli się ze swoją nazistowską przeszłością, ale nie rozliczyli się z tysięcy skradzionych dzieł sztuki- pisze w najnowszym wydaniu Do Rzeczy Marek Magierowski.
- Cornelius Gurlitt był człowiekiem widmo. Nie miał stałego zameldowania ani numeru identyfikacji podatkowej. Sąsiedzi 79-letniego monachijczyka twierdzili, że był bardzo skryty i unikał rozmów z obcymi. Miał za to jedną, wielką pasję – sztukę.
Od czasu do czasu, gdy potrzebował pieniędzy, sprzedawał jakiś obraz. Wzbudzał tym samym podejrzenia niemieckiej skarbówki i urzędu celnego. We wrześniu 2010 r. został zatrzymany i przesłuchany, gdy podróżował pociągiem z Zurychu do stolicy Bawarii. W lutym 2012 r. inspektorzy celni odwiedzili jego mieszkanie i natknęli się na 1406 obrazów. 1285 oprawionych i ustawionych w stosy, oraz 121 bez ram, zwiniętych w rulony.
Były wśród nich dzieła Pabla Picassa, Henriego Matisse;a, Marca Chagalla, Auguste’a Renoira, Eugène’a Delacroix, a także kilku modernistów niemieckich: Maxa Beckmanna, Ottona Dixa, Maksa Liebermanna, Emila Noldego. Wartość całej kolekcji oszacowano wstępnie na miliard euro. Nigdy jeszcze w powojennej historii Europy nie dokonano tak spektakularnego odkrycia. W dodatku owianego bardzo gęstą mgłą tajemnicy. (...)
Dopiero pod naciskiem prawników i mediów prokuratura postanowiła w ubiegły wtorek zamieścić w Internecie reprodukcje pierwszych 25 dzieł. Także polski konsulat w Monachium wystąpił o przekazanie władzom RP pełnej listy, by można było sprawdzić, czy nie ma na niej obrazów zrabowanych na terenie okupowanej Polski.
Pojawiły się również inne pytania. Jak to możliwe, że część kolekcji Gurlitta była pokazywana w 1956 r. w USA, w ramach wystawy poświęconej XX-wiecznej sztuce niemieckiej, i nie wzbudziła niczyich podejrzeń? Jak to możliwe, że Gurlitt przez tyle lat upłynniał cenne obrazy i nikt nie zainteresował się ich pochodzeniem (latem 2011 r., czyli kilka miesięcy po pierwszym przesłuchaniu przez urząd celny, monachijski marszand sprzedał na aukcji w Kolonii jeden z obrazów Beckmanna za 864 tys. euro)? (...)
W III Rzeszy nie było miejsca na powykręcane gęby Picassa, zniekształcone ciała Beckmanna, cyrkowe fantazje Chagalla.
Urzędnicy Hitlera skonfiskowali dziesiątki tysięcy takich dzieł, najczęściej bez rekompensaty. Wiele z nich trafiło potem na berlińską ekspozycję. Jakież musiało być jednak zdziwienie nazistów, gdy się okazało, że cieszy się ona ogromnym powodzeniem. Odwiedziły ją w krótkim czasie 2 mln osób i organizatorzy postanowili ją zamknąć. Zadziałał psychologiczny mechanizm, znany również z czasów dzisiejszych – coś, co niemieckie władze napiętnowały jako „zdegenerowane” i „wstrętne”, z miejsca przyciągnęło tłumy.
Hitler i jego najbliżsi kompani nie byli jednak idiotami – wiedzieli, jaką wartość mają „wynaturzone” obrazy. Podczas wojny sprzedawali je na wielką skalę. Inne płótna, skradzione w całej Europie, pozostały w ich rękach. Z samej Polski Niemcy wywieźli około 2,8 tys. obrazów (m.in. „Damę z łasiczką” Leonarda Da Vinci). Hitler, niespełniony malarz, który w 1907 r. bezskutecznie starał się o przyjęcie do Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, marzył o stworzeniu w rodzinnym Linzu największego w świecie muzeum malarstwa. „Miłośnikiem sztuki” był także Hermann Göring, który zawłaszczył na potrzeby prywatnej kolekcji blisko 600 obrazów.
Tutaj dochodzimy do postaci Corneliusa Gurlitta. Jednym z głównych specjalistów od plądrowania, katalogowania i wyceny obrazów w III Rzeszy był jego ojciec, historyk sztuki Hildebrand Gurlitt. W pewnym momencie prawdopodobnie zaczął handlować obrazami na własną rękę, a pod koniec wojny ukrył setki dzieł sztuki, licząc na to, iż nadejdą spokojniejsze czasy i że będzie mógł żyć ze sprzedaży Matisse’ów i Renoirów. W taki właśnie sposób Cornelius Gurlitt „odziedziczył” swoją kolekcję. (...)
Cały artykuł jest dostępny w 42. wydaniu Do Rzeczy.