- Być w Chinach i nie rozegrać partyjki ping-ponga? To tak, jak odwiedzić Rzym i nie zobaczyć papieża.
W trakcie niedawnej wizyty w Państwie Środka brytyjski premier skrzyżował rakietki z pewną chińską nastolatką. Potyczce na dziedzińcu szkoły w Chengdu przyglądało się kilku nauczycieli oraz grupka identycznie ubranych uczniów – w granatowych mundurkach i z czerwonymi chustami zawiązanymi na szyjach. Cameron wrzucił na Twitter zdjęcie z tego wiekopomnego wydarzenia, choć nie podał wyniku. Być może nie chciał się kompromitować, a być może gospodarze litościwie nie liczyli punktów.
Dziewczynka miała nad Cameronem niewątpliwie jedną przewagę: mówiła po angielsku, podczas gdy jej sparingpartner mógł co najwyżej nauczyć się paru kurtuazyjnych chińskich zwrotów w samolocie. Niemniej szef rządu Jej Królewskiej Mości jest przekonany, że znajomość chińskiego będzie już niedługo obowiązkiem każdego dyplomaty i szanującego się biznesmena.
– Nie możemy skupiać się już wyłącznie na francuskim i niemieckim. Musimy zadbać o to, by coraz więcej dzieci w Wielkiej Brytanii uczyło się chińskiego – powiedział w Chengdu Cameron. Musiało to wywołać grymas na twarzach „odwiecznych przyjaciół Albionu” w Paryżu i Berlinie, a zapewne także ironiczny uśmieszek brytyjskich ekspertów. Albowiem stwierdzenie, że Brytyjczycy „skupiają się” na francuskim i niemieckim, jest mocno na wyrost – zaledwie 10 proc. obywateli deklaruje znajomość jakiegokolwiek języka obcego, co sprawia, że Wielka Brytania regularnie ląduje w tej dziedzinie na dnie wszelkich unijnych statystyk. Czy teraz Anglicy zapałają miłością do mandaryńskiego? Dzisiaj uczy się go na Wyspach
200 tys. osób, Cameron chciałby tę liczbę podwoić: British Council i jego chiński odpowiednik Instytut Konfucjusza mają współpracować w szkoleniu nauczycieli.
Zachód wierzy, że wkrótce chiński stanie się ogólnoświatową lingua franca. Z tych prognoz jednak przebija w większym stopniu lęk przed krajobrazem zdominowanym przez skomplikowane ideogramy niż rzeczywista fascynacja tym językiem. W dodatku obawa przed ekspansją mandaryńskiego jest zdecydowanie przesadzona: podstawowym językiem biznesu i dyplomacji jeszcze przez wiele lat będzie angielski, i to raczej w jego amerykańskiej wersji. (...)
Ton opadająco wznoszący
Chiński, w porównaniu z łaciną i angielszczyzną, jest po prostu zbyt trudny, by mógł stać się językiem w pełni „międzynarodowym”. Skomplikowanej wymowy i pisowni nie rekompensuje względnie łatwa do przyswojenia gramatyka. Tony, właściwie nieznane w Europie, mogą przyprawić o ból głowy najbardziej utalentowanych uczniów. W podręcznikach często przytaczany jest przykład słowa „wen”, które w zależności od wymowy (ton równy, wznoszący, opadająco-wznoszący, opadający) może oznacza „ciepły”, „wąchać”, „całować”, „pytać”. Z kolei „ma” to albo „matka”, albo „konopie”, albo „koń”, albo „zrugać, zbesztać”. W chińskim występują też głoski trudne do opanowania dla wielu Europejczyków: „ł”, „dż”, „dź”, „sz”, „ś”, „cz”, „ć”, „ż”. Anglik poradzi sobie z „dż”, ale już nie z „ś”. Portugalczyk przebrnie przez „sz”, ale potknie się na „dź”. A Polak? No właśnie, Polak tylko wzruszy ramionami, bo przecież od lat je ciecierzycę, łowi leszcze na dżdżownicę i deklamuje słynne strofy o „dzięcielinie, która pała”.
Do tego dochodzą oczywiście znaki, podawane w dwóch różnych formach (klasycznej i uproszczonej), które sprawiają problemy nawet doświadczonym sinologom. Amerykanów, Francuzów czy Włochów już banalna cyrylica przyprawia o gęsią skórkę, a co dopiero zawiłe ideogramy. Słowem – nikt na Zachodzie nie marzy o biznesowych prezentacjach po chińsku.
Detronizacja angielskiego jako lingua franca nie nastąpi więc szybko, co nie oznacza, że chiński pozostanie językiem „wsobnym”. Chińszczyzna zdobywa coraz mocniejszą pozycję w Dalekiej Azji: wielu młodych Japończyków czy Koreańczyków wie, że dobra znajomość angielskiego już nie wystarcza, że dopiero chiński otwiera wrota do prawdziwej kariery w biznesie, polityce czy w branży turystycznej. Ponadto w kilku krajach regionu żyje pokaźna mniejszość chińska: około 9 mln w Tajlandii, tyle samo w Indonezji, 7 mln w Malezji, blisko 1 mln w Wietnamie, ponad 600 tys. w Japonii.
Mało tego, dominacja chińskiego zaczyna już uwierać niektórych... Chińczyków. Komunistyczne władze od wielu dekad starają się wprowadzić w całym kraju ujednoliconą wersję tzw. poprawnego języka mandaryńskiego (putonghua), czyli – z grubsza – odmianę używaną w Pekinie i okolicach. Inaczej mówiąc – język biurokratów (stąd zresztą wywodzi się jego nazwa: był on używany przez mandarynów, czyli cesarskich urzędników). Artykuł 19 konstytucji ChRL z 1982 r. mówi dosłownie: „Państwo powinno działać na rzecz powszechnej znajomości putonghua”. W 1994 r. wprowadzono obowiązkowe egzaminy z języka mandaryńskiego dla kandydatów do posad w administracji i państwowych mediach.
Teoretycznie ma to ułatwić wszystkim Chińczykom życie, lecz głównym celem władz jest wdrukowanie wszystkim obywatelom poczucia „narodowej jedności”. Dlatego m.in. ze szkół w Tybecie od lat rugowany jest język tybetański. Trzy lata temu wybuchły na tym tle zamieszki, gdy rząd podjął decyzję o wprowadzeniu podręczników do wszystkich przedmiotów wyłącznie w języku mandaryńskim.
To zresztą nie tylko problem „zbuntowanych” prowincji, zamieszkanych przez mniejszości etniczne.
Wypychanie kantońskiego
W siedmiomilionowym Kantonie w szkołach podstawowych wiszą transparenty ze sloganem: „Mów w putonghua, używaj cywilizowanego języka i ujednoliconych znaków, bądź cywilizowaną osobą”. Problem w tym, że na południu Chin ponad 60 mln ludzi mówi na co dzień po kantońsku, nie po mandaryńsku. To języki pokrewne, choć wyraźnie różniące się od siebie: kantoński ma na przykład aż siedem tonów, inna jest wymowa, inne jest nawet znaczenie wielu słów. Poza tym kantoński jest starszy i uznawany za język bardziej szlachetny.
Mówią nim m.in. mieszkańcy Hongkongu i Makau, dwóch dawnych kolonii (odpowiednio: brytyjskiej i portugalskiej). Po ich odzyskaniu władze w Pekinie zadbały o to, by w obu metropoliach pojawiły się liczne zastępy imigrantów z innych regionów Chin – był to jeden z etapów procesu wchłaniania „odbitych” terenów oraz wypychania kantońskiego z życia publicznego. (...)