Zerwana zasłona poprawności
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Zerwana zasłona poprawności

Dodano: 
przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk i premier Malty Joseph Muscat
przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk i premier Malty Joseph Muscat Źródło: PAP / OLIVIER HOSLET
Przywódcy Unii Europejskiej potrzebowali do wyboru Donalda Tuska na drugą kadencję szefa Rady Europejskiej zaledwie 20 minut – triumfalnie obwieściły liberalne media.

Miało to pokazać nie tylko to, że polski protest był nieskuteczny, lecz także to, że nikt go poważnie nie potraktował, a polscy dyplomaci okazali się grupą nieudolnych partaczy. Jednak szybkość wyboru wcale nie musi oznaczać, że inne scenariusze nie były możliwe.

To, że Tusk ma największe szanse na zwycięstwo, było z góry wiadome. Żadne ważne europejskie państwo nie chciało podejmować dyskusji na temat nowej obsady stanowiska szefa RE. Jedni uważali, że Tusk się sprawdził, inni z kolei sądzili, że Unia stoi obecnie przed dużo poważniejszymi problemami – polityka imigracyjna, Brexit – niż kwestia tego, kto będzie sekretarzem organizującym pracę narodowych rządów – a do tego ostatecznie sprowadza się szumna nazwa przewodniczącego Rady Europejskiej. Opowieści niektórych posłów PO i sprzyjających opozycji komentatorów, według których Tusk jest postacią na miarę JanaPawła II, najważniejszym i najbardziej wpływowym bohaterem dziejów świata, można włożyć między bajki. Jego pozycja była, owszem, niezagrożona, ale nie ze względu na nadzwyczajne zasługi – po prostu kwestię tę uważano za zbyt mało istotną.

Nie jest też prawdą, że przegrana walka o stanowisko szefa Rady Europejskiej oznaczała, iż polski rząd poniósł klęskę. Zgłaszając kandydaturę Jacka Saryusz-Wolskiego, mógł pokazać, że nie występuje przeciwko Polakowi ani nie kieruje się egoizmem partyjnym. Mógł zyskać przychylność tych kręgów i środowisk z różnych państw unijnych, które od początku kwestionują dziwaczny i niedemokratyczny tryb wyboru szefa Rady. Ostry sprzeciw wobec złamania przez Tuska zasady neutralności utrudni też temu ostatniemu w przyszłości krytykę władz w Warszawie – za każdym razem, kiedy będzie próbował to robić, pojawi się przecież zarzut, że to forma zemsty. To wszystko są wymierne korzyści polityczne.

Dobrzy gracze muszą jednak wiedzieć, kiedy skończyć. I tego właśnie zrozumienia, sądzę, polskim dyplomatom zabrakło. Jaki sens miało podtrzymywanie do ostatnich chwil iluzji, zgodnie z którymi rząd zablokuje wybór Tuska? Dlaczego wiedząc, że państwa UE są zdeterminowane, żeby wybrać Tuska, polska premier zdecydowała się na list protestacyjny do przywódców innych państw? Czy nie wygląda on teraz jak krzyk rozpaczy? Polscy dyplomaci ostatniego dnia w Brukseli zachowywali się tak, jakby szli na czołowe zderzenie ze ścianą albo jakby do końca zaklinali rzeczywistość.

Co do jednego nie można mieć wątpliwości – przebieg wyboru szefa Rady Europejskiej pokazał, jak dalekie od rzeczywistości są deklaracje unijnych przywódców. Sytuację, w której większość wybiera przewodniczącego wbrew wyraźnemu sprzeciwowi państwa, z którego pochodzi kandydat, można uznać nie tylko za złamanie reguł współpracy europejskiej, lecz także za jaskrawe pogwałcenie suwerenności narodowej. Przecież głównym zadaniem szefa Rady ma być prowadzenie dialogu i szukanie kompromisów między różnymi członkami Unii. Czy do tej funkcji nadaje się polityk tak wyraźnie skonfliktowany z rządem własnego państwa?

Jeszcze gorsze skojarzenia musi budzić dialog premier Szydło i prezydenta Francji, François Hollande’a, który odpowiadając na słowa o tym, że Polska ma swoje zasady, stwierdził, że „my mamy fundusze strukturalne”. Jeśli to prawda, wówczas byłby to skandaliczny przykład szantażu i brutalnego nacisku, godny raczej postsowieckiego aparatczyka, a nie polityka demokratycznego. Być może zerwanie owej pozornej zasłony politycznej poprawności jest jednym z najważniejszych owoców szczytu. Pytanie tylko, czy cenę za taką wiedzę warto było zapłacić.

Artykuł został opublikowany w 11/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także