Do „Kamieni na szaniec” każdy chyba ma stosunek osobisty. Mówił o tym przed specjalnym seansem dla sponsorów i dziennikarzy reżyser
Robert Gliński, świadom wagi rozstrzygnięć, jakie wskutek tego pokazu zapadną. Przy „Kamieniach” nachodzi bowiem człowieka ochota, by się nadąć. Ale jak to zrobić? Czy z radością i dumą obwieścić, że film wpisuje się w pasmo zwycięstw polskiej polityki historycznej oraz dołącza do takich fenomenów odzyskiwania pamięci jak „Powstanie Warszawskie” Lao Che, sukces Muzeum Powstania Warszawskiego, produkcje Tadka Solo, płyty o żołnierzach i pannach wyklętych, działalność grup rekonstrukcyjnych? Czy więc podchwycić narrację samego reżysera, który choć 60-letni, prezentuje swój film jako patriotyczny przekaz dla młodych ludzi i opowiada, że wyczuwa ich świat? Czy przeciwnie: przyznać, że rację mają zarzucający filmowi fałsz reprezentanci środowisk harcerskich i wycofujący swe nazwiska z napisów końcowych konsultanci i spadkobiercy?
OFIARA CAŁOPALNA
Te dwie skrajne postawy, każda przecież patriotyczna, miały towarzyszyć projekcji w kinie Atlantic, na którą wprost z ferii zimowych ściągnięty zostałem i ja. Zostawiwszy żonę i dzieci, przybywszy wprost z błotnistych stoków Zakopanego, niczym kiper bezcenny na degustację rzadkiego wina, miałem wśród innych wybornych znawców i patriotów rozstrzygnąć, która ze stron ma rację. A może przypisać Robertowi Glińskiemu iście demoniczny spisek? Że podlizując się zarówno salonowi, od którego wszak wyciągnął część pieniędzy, jak i opozycji, gdzie wysoko ulokował brata o pseudonimie Profesor Gliński, grając na dwa fronty, zagrał się na śmierć i zaproponował kompromis, w którym nie do końca wiadomo, o co kaman?