Jedni nie tają radości, drudzy robią dobrą minę do złej gry i dowodzą, że nic wielkiego się nie stało. A wszystko z powodu niedawno opublikowanych badań, z których wynika – jak podała „Gazeta Wyborcza” – że w 2013 r. na mszę chodziło 39,3 proc. wiernych, czyli że pierwszy raz od 1980 r. ten wskaźnik spadł poniżej 40 proc. Oznacza to też, że od 2003 r. polski Kościół stracił blisko 2 mln wiernych. To dane, które muszą skłaniać do namysłu. Nie przekonują mnie przeto głosy tych komentatorów, którzy twierdzą, że spadek liczby praktykujących katolików w Polsce może wyjść Kościołowi tylko na dobre, bo pozostaną w nim wierni świadomi, zaangażowani, w domyśle lepsi. W takim rozumowaniu dostrzegam, przykro to powiedzieć, ucieczkę przed rzeczywistością. I – co gorsza – sporą dawkę faryzeizmu. Kościół zawsze był też wspólnotą grzeszników, a nie tylko społecznością doskonałych. Im szerzej dociera nauka chrześcijańska, tym większy jej wpływ na kształtowanie sumień, tym większa szansa ratowania dusz, tym większy wpływ na prawo, na życie publiczne. Uznanie, że lepiej, gdyby do Kościoła należeli tylko doskonali, świadomi katolicy, choćby było ich niewielu, jest cechą – obawiam się – mentalności sekciarskiej. W dzisiejszych czasach mówić tak to – przy coraz większej omnipotencji państwa i coraz większym jego wpływie na edukację dzieci – faktycznie ogłaszać kapitulację religii.
Jednak równie wątpliwe są inne recepty, które pojawiły się w mediach. Nie jest prawdą, że główną bolączką polskiego Kościoła jest zaangażowanie w politykę lub zbyt powolne dostosowanie się do oczekiwań liberalnej cywilizacji. Większość społeczności chrześcijańskich na Zachodzie dawno już straciła wpływ na politykę. Wspólnoty protestanckie w pełni niemal pogodziły się z rewolucją obyczajową, czego dowodem jest coraz częstsza akceptacja związków homoseksualnych, biskupi katoliccy ograniczają się zwykle do rytualnych sprzeciwów. A mimo tego skala dechrystianizacji i tempo, w jakim wierni odwracają się od chrześcijaństwa, są tam znacznie większe niż w Polsce. Na tle Zachodu Polska pozostaje krajem chrześcijańskim. Nie ma oczywiście jednego czynnika, który tłumaczyłby tak skomplikowane zjawisko społeczne, jakim jest zanik praktyk religijnych. Jednak gdybym sam starał się znaleźć główny powód, to szukałbym go – inaczej niż większość specjalistów – w osłabieniu religijnego przesłania chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo ginie wszędzie tam, gdzie zamiast Boga na pierwszym miejscu pojawiają się człowiek i jego roszczenia. Im więcej dostosowania, tym szybsze obumieranie. Może przetrwać, sądzę zatem, tylko Kościół, który przenosi człowieka z tego świata ku temu, co nieskończone, Kościół, który potrafi – przez oddawanie Mu należnej chwały – otwierać się na Boga. Inaczej za kilka lat Polska będzie przypominać Irlandię, Hiszpanię czy Belgię, kraje niegdyś katolickie.