Jesteśmy oto świadkami kolejnego wielkiego patriotycznego zrywu, w którym uczestniczą nawet ci celebryci i dziennikarze, którzy dotąd na dźwięk słowa „patriotyzm” gorzko się krzywili.
Nagle, z dnia na dzień, gdy Rosja nałożyła embargo na import naszych owoców, przedzierzgnęli się w patriotów – mówiąc ściślej, w „patriotów gospodarczych”. „Jedzcie polskie jabłka!” – zakrzyknęli z facebooków i twitterów, pstrykając sobie okolicznościowe apple-selfie z makintoszem lub jonagoldem między zębami.
Wspaniała, spontaniczna kampania, która oczywiście ulży polskim sadownikom mniej więcej tak samo, jak planecie Ziemi pomaga zgaszenie na godzinę wszystkich świateł w Pałacu Kultury. Jednak można się troszeczkę polansować, przyłączyć do „obywatelskiego odruchu”. A kiedy już znany publicysta publicznie schrupie swoją antonówkę, zrelaksowany i z czystym sumieniem wróci do swojego ulubionego zajęcia, czyli... rytualnego okładania maczugą wszystkich tych, którzy o „gospodarczym patriotyzmie” mówią od 25 lat.
Kiedy przestrzegali oni przed wyprzedażą polskich banków, słychać było rechot. Kiedy krytykowali dominację niemieckiego kapitału w mediach – rechot. Kiedy dzisiaj wspominają o konieczności reindustrializacji – rechot. Kiedy narzekają na unijną politykę rolną i ciągle zmieniające się przepisy, okazują się zacofanymi eurosceptykami, zasługującymi tylko na jedno – rechot.
Francuski rząd broni swojego Alstomu, Amerykanie troszczą się o interesy General Motors, Niemcy wspierają Volkswagena. My bronimy jabłek. Przy całym szacunku.... trochę to jednak smutne.