Ciekawe, czy Ewa Kopacz kiedykolwiek, w najśmielszych snach wyobrażała sobie, że zostanie premierem rządu. Chyba nie.
Osoba bez charyzmy, bez wizji. Kierowała Ministerstwem Zdrowia, ale kiedy przyszło jej faktycznie wprowadzać przygotowane przez siebie reformy, zrobił to za nią Bartosz Arłukowicz. Chaos z listą leków refundowanych, bałagan z ustawami – trudno powiedzieć, jaka część odpowiedzialności spoczywa za to na samej Kopacz. Nie ma natomiast wątpliwości, że nie potrafiła poradzić sobie w Rosji, gdzie pojechała pomagać przy sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Do tej pory nie umiała wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo mijała się z prawdą, kiedy występując przed Sejmem, opowiadała o doskonałej współpracy z Rosja- nami, o przekopaniu ziemi, o profesjonalnym prowadzeniu badań. Nieznośna potrzeba lukrowania rzeczywistości? Nadpobudliwość emocjonalna? A może potrzeba bronienia oficjalnej wtedy linii platformerskiej, zgodnie z którą śledztwo jest przejrzyste, a relacje z Moskwą doskonałe. Kopacz została jednak premierem, bo miała jedną podstawową zaletę – była posłusznym narzędziem w ręce Tuska. To zapewniło jej karierę. Dzięki lojalności zdobyła też urząd marszałka Sejmu i pozycję w partii.
Dziś będzie musiała rządzić sama. I to w sytuacji, w której znaczenie Tuska będzie się zmniejszać. Nie wierzę w opowieści tych komentatorów, którzy twierdzą, że szef Rady Europejskiej będzie pociągał za sznurki z Brukseli, że jego nowa funkcja niczego nie zmieni w relacjach z partią. Nie ma mowy. Nie tylko nie wystarczy mu czasu, ale także, sądzę woli.
Najważniejszym wyzwaniem, jakie przeto stanie przed Kopacz, będzie zachowanie spójności PO i niedopuszczenie do wojny różnych frakcji. Do tego zaś nie wystarczy odwoływanie się do autorytetu Tuska. Można być pewnym, że jego odejście obudzi ambicje i nadzieje wszystkich tych polityków PO, którzy do tej pory znajdowali się na marginesie. Tuska albo się bali, albo zostali przez niego pozbawieni wpływów.
Jednak nie tylko walka wewnętrzna może zachwiać Platformą. W nowej sytuacji znacznie wzrośnie pozycja prezydenta. Do tej pory Bronisław Komorowski nie przejawiał praktycznie samodzielnych ambicji. Wyznaczony przez Tuska do roli kustosza żyrandoli solidnie i rzetelnie odrabiał zadaną mu lekcję. Wszakże w stosunku do nowej pani premier tak być nie musi. Urząd prezydenta daje mu poczucie stabilności własnej władzy i niezależ- ność. Komorowski cieszy się stałym i bardzo dużym poparciem społecznym, następną kadencję ma niemal w kieszeni. Może on zatem stać się coraz ważniejszym punktem odniesienia dla rosnącej grupy tych polityków PO, którzy będą niezadowoleni z nowych rządów.
Na to zdaje się liczyć opozycja, która już zaciera ręce. Miotająca się między Brukselą a Belwederem nowa pani premier, na dodatek niezdolna do kontrolowania własnej partii, byłaby wręcz wymarzonym prezentem dla PiS. Tylko czy taki scenariusz, tak korzystny dla opozycji, musi się spełnić?