PH to tacy zawodowi homoseksualiści, którzy dla chleba wyszukują gdzie się da przejawów rzekomej homofobii, bo przecież z tego żyją. Całkiem jak zwodowi antyfaszyści, którzy muszą dowodzić, że faszyzm się pleni, bo dzięki temu mają granty. Ja do nich nawet nie mam pretensji – każdy orze, jak może. Jeden w fabryce przy maszynie, inny przy komputerze, a jeszcze inny wymyślając, że zewsząd atakują faszystowskie homofoby. Swoją drogą można by te przedsięwzięcia połączyć i stworzyć Ogólnopolską Antyfaszystowską Kampanię Przeciwko Homofobii. Bo to trochę jak w „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”:
– To homofob!
– I faszysta! Bo każdy homofob to faszysta!
Wracając zaś do pani Przybysz – KPH to dla niej najodpowiedniejsze miejsce. Z całego serca życzę pani Natalii, żeby tam właśnie, w tym gronie, znalazła swoją najwierniejszą publiczność. I tylko tam.
***
Dyrektorem 3 Programu Polskiego Radia został Wiktor Świetlik. Nie jestem szczególnie obiektywny, bo Wiktora znam od lat i bardzo lubię. Facet ma osobowość, charakter i z całą pewnością nie jest typem twardogłowego pretorianina (Wiktorze, wybacz, jeśli właśnie sprzedałem Ci pocałunek śmierci…). I ktoś taki jest właśnie w Trójce w końcu potrzebny. Bo ta stacja ma swoją historię, atmosferę i specyfikę. Tam nie można wejść w gumofilcach i zacząć sprzątać, jak się sprząta oborę, ale nie można też całkowicie poddać się ochom i achom tubylców. Wiktor powinien sobie dać radę.
Przy Myśliwieckiej dobrze wspominany jest wciąż Krzysztof Skowroński. Wiktor może pójść w jego ślady, a zarazem tchnąć w antenę nowe życie. Czego mu szczerze życzę!
***
Badanie OnAudience wykazało, że w Polsce największy na świecie odsetek internautów używa oprogramowania blokującego reklamy. Różne są teorie, dotyczące przyczyn takiego stanu rzeczy (bo empirycznie uzasadnionego wyjaśnienia nie ma). Mnie najbardziej przekonuje teoria, którą fachowcy ujmują w eleganckie słowa. Mówią, że reklam w internecie jest zbyt wiele oraz że są „źle stargetowane”. Tłumacząc z reklamiarskiego na nasze – gdy klikamy na jakąś stronę, nawala w nas masa durnych filmików i bannerów reklamowych, kompletnie niezgodnych z naszymi zainteresowaniami, a nierzadko atakuje nas wirtualny plakat, zakrywający całą stronę. Jest to skrajnie irytujące, szczególnie jeśli dzieje się na małym ekranie telefonu. Odruchem całkowicie naturalnym i uzasadnionym jest zatem sięgnięcie po adblocka.
Niestety, takie adblocka nie da się zastosować w przestrzeni niewirtualnej, dlatego tam reklamiarze odstawiają już kompletną chamówę, zasypując publiczną przestrzeń swoimi kretyńskimi przekazami.
***
Krystyna Pawłowicz naraziła się tabloidowi „Fakt”. Jak sama stwierdziła – nie dała się sterroryzować i poleciała do Tokio klasą biznes zamiast ekonomiczną. Nie leciała do Japonii sama – kilka innych posłanek też było na pokładzie, ale one skorzystały z tańszych biletów. Przelot wszystkich fundował podatnik.
Pawłowicz miała jednak prawo skorzystać z klasy biznes, bo na dłuższych trasach takie bilety parlamentarzystom przysługują. A skoro przysługują i skoro nie był to lot prywatny (a nie był), to pani poseł co do zasady ma absolutnie rację.
Oczywiście sprawa nie jest tak oczywista na poziomie etycznym, a dyskusja o sposobie, w jaki polscy urzędnicy i politycy korzystają z publicznych pieniędzy jest jedną z najważniejszych. Ta sprawa mogła być okazją, żeby się tym zająć. Krystyna Pawłowicz mogła spokojnie wskazać argumenty – choćby taki, że parlamentarzysta, jako przedstawiciel polskiego państwa, nie powinien po 11-godzinnym locie wysiadać z samolotu wymięty, wymęczony i spocony.
Tyle że to nie byłoby w stylu pani poseł. Gdy na Facebooku internauta skrytykował jej decyzję – bardzo spokojnie, elegancko, bez śladu agresji – pani poseł odpisała: „Logika po kielichu”. Co ostatecznie przekonuje mnie, że jeśli już koniecznie niektóre osoby muszą mieć biorące miejsce na listach do Sejmu, to powinny podpisywać zobowiązanie, że przez całą kadencję nie staną ani razu przed kamerą czy mikrofonem ani nie zalogują się do mediów społecznościowych.
***
Wiele osób sądzi, że istnieje obecnie dobry i efektywny system kontroli posiadaczy broni i tylko dzięki temu nie dochodzi do ulicznych strzelanin. Inna sprawa, że są to zwykle osoby niemające pojęcia nawet o tym, ile jest w Polsce sztuk broni w prywatnych rękach. Oto anegdotka specjalnie dla nich.
Każdy posiadacz broni powinien przeciętnie raz w roku zostać skontrolowany przez swojego dzielnicowego: czy broń jest prawidłowo przechowywana, czy niczego nie brakuje, czy zgadzają się jej numery. Ja taką kontrolę stosunkowo niedawno przechodziłem. Odwiedził mnie bardzo miły dzielnicowy, obejrzał mój sejf, zrobił zdjęcia, porównał numery broni z pozwoleniem, spisał protokół kontroli, pogawędził chwilę i poszedł.
Kilka tygodni później moją mamę w Łodzi – gdzie nie mieszkam od ponad 20 lat – odwiedziło dwóch innych funkcjonariuszy w tej samej sprawie. Byli ogromnie zdziwieni, że mnie tam nie ma. Mówili, że nawet próbowali się dodzwonić, ale im się nie udało. Nic dziwnego, skoro mieli numer z przestawionymi dwoma ostatnimi cyframi. Przy czym – żeby nie było wątpliwości – we wszystkich dokumentach dotyczących broni figuruje mój podwarszawski adres.
No to teraz proszę pomyśleć: skoro policja ma problem z dotarciem do praworządnego, nieukrywającego się, zarejestrowanego posiadacza broni – to jakie szanse ma odnaleźć kogoś mniej szanującego prawo?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.