PAWEŁ CHMIELEWSKI: Plan Równości Płci na Uniwersytecie Warszawskim, pseudonimy „queerowych” studentów oficjalnie uznawane na Uniwersytecie Jagiellońskim, absurdalne feminatywy w szczecińskiej Akademii Sztuki, represje wobec wielu konserwatywnych akademików… Czy można odpowiedzialnie powiedzieć, że dzisiaj w Polsce nauka jest zideologizowana?
DR TYMOTEUSZ ZYCH: Zjawisko ideologizacji jest, niestety, w Polsce obecne. Widać to szczególnie w dziedzinie nauk humanistycznych i społecznych. Ideologia staje się w coraz większym stopniu punktem wyjścia całego procesu badawczego. Do ideologicznych założeń dobiera się fakty, a dane stają się czystą dekoracją, bo tezy są z góry postawione.
Ale to przecież przeczy samej zasadzie nauki…
Owszem, tak się jednak dzieje. Instytut Ordo Iuris opublikował niedawno raport na temat „gender pay gap”, czyli różnicy w średnich wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn w gospodarce. Stawia się dzisiaj tezę, że dyskryminacja płacowa ze względu na płeć jest problemem systemowym. To twierdzenie opiera się jednak na wadliwej metodologii, która nie bierze w ogóle pod uwagę, że kobiety często wykonują inne zawody niż mężczyźni i częściej pracują na niepełny etat. Bardziej zaawansowane statystyki biorą pod uwagę poziom zatrudnienia kobiet i mężczyzn w poszczególnych sektorach gospodarki, ale też są głęboko niedopracowane. Wskazuje się na przykład, że w sektorze medycznym kobiety średnio zarabiają mniej niż mężczyźni. Problem w tym, że choć wśród lekarzy proporcja kobiet i mężczyzn jest wyrównana, to już wśród pielęgniarek zdecydowanie dominują panie. Ten ostatni zawód jest słabiej płatny i potraktowanie obu grup łącznie zaniża średnią na niekorzyść pań. Na tej samej zasadzie mężczyźni zarabiają średnio mniej w sektorze budowlanym – a to dlatego, że kobiety zajmują w nim głównie stanowiska kierownicze, a rzadko pracują fizycznie.
Tych fundamentalnych faktów nie bierze się jednak pod uwagę, a zideologizowani badacze tworzą pewną fikcję. Na tej fikcji próbuje się oprzeć później politykę państwa i tworzyć mechanizmy będące punktem wyjścia do myślenia o całej zbiorowości. Zarazem ignoruje się realne problemy, takie jak coraz głębsza dyskryminacja matek, szczególnie wielodzietnych, w miejscu pracy i poza nim.
Podał pan przykład dotyczący ideologii feminizmu. A co z ideologią LGBT, chyba najbardziej dzisiaj problematyczną?
Zacznijmy od tego, że pojęcie ideologia LGBT nie jest najszczęśliwsze…
Jak to? Nie chce pan chyba powiedzieć, że ideologia LGBT nie istnieje?
Owszem, istnieje; da się ją nazwać i określić jej cechy, tak jak robi to na przykład Slavoj Žižek. Jednak pojęcie „ideologia LGBT” może też wprowadzać w błąd; jest podatne na wykorzystywanie przez lewicę. Mam tu na myśli doskonale znane twierdzenie, że nie można mówić o ideologii, bo LGBT to określenie osób. W istocie ideologia LGBT jest tylko wycinkiem większego problemu. Całość – to ideologia neomarksistowska. Ruch polityczny LGBT – bo wolę to określenie – stanowi zaledwie jeden z nurtów neomarksizmu.
A jak można zdefiniować ideologię neomarksistowską?
Jej podstawowym założeniem jest zredukowanie relacji społecznych do relacji władzy, ofiary i oprawcy. W ideologii marksizmu pierwotnie wymieniano klasę robotniczą i klasę posiadającą. Później pojawiły się koncepcje przeciwstawiające kobietę mężczyźnie w kategoriach podległości. W roli proletariatu występowali też studenci. Teraz kładzie się nacisk na osoby o mniejszościowych czy nietypowych skłonnościach seksualnych. Te same zarzuty, które możemy dziś formułować pod adresem „ideologii LGBT”, można skierować w stronę innych aspektów neomarksizmu. Sednem tej ideologii jest przedstawienie człowieka w sposób fragmentaryczny. Nikt przecież nie jest tylko robotnikiem, tylko kobietą, tylko studentem, tylko homoseksualistą. To nie jest cała rzeczywistość człowieka. W neomarksizmie znikają też pojęcia odpowiedzialności oraz roli społecznej. Ideologia ta nastawiona jest na prawa definiowane przez pojedynczy aspekt osobowości.
Tak jest też z rodziną…
Tak. W wizji neomarksistowskiej rodzina jest narzędziem opresji rodziców wobec dzieci, a rodzina tradycyjna – dodatkowo jeszcze mężczyzny wobec kobiety. Tymczasem rodzina przecież opiera się nie tylko na władzy rodzicielskiej, lecz także na rodzicielskiej odpowiedzialności i miłości. Marksiści w swojej optyce tego nie widzą; dostrzegają tylko opresję, tylko jeden wymiar – i to w karykaturalnym świetle marginalnych czy patologicznych zjawisk, które dla nich stają się synonimem samej instytucji społecznej. Idzie im zatem o zniszczenie instytucji społecznej i destrukcję porządku po to, by człowieka „wyzwolić”. Niezwykle wyraźnie taką tezę postawił na przykład Saul Alinsky. Tymczasem niszczenie instytucji społecznych jako instytucji władzy i opresji nie prowadzi wcale do tego, że ludzie stają się bardziej wolni. Wprost przeciwnie, stają się bardziej zniewoleni i tracą poczucie sensu. Nie ma przecież mowy o poczuciu sensu bez obowiązku i odpowiedzialności, których w neomarksizmie nie ma. Te braki zastępuje się sensami fragmentarycznymi, które nadają chwilową dynamikę życiu ludzkiemu: a to walki o emancypację LGBT, a to o wątpliwie rozumianą emancypację płciową, a to o emancypację młodych przeciw starym.
Wracając do świata nauki. Czy ideologizacją dotknięte są jedynie nauki humanistyczne i społeczne?
Głównie – ale nie tylko. W 1996 r. amerykański fizyk Alan Sokal opublikował w prasie naukowej tekst pod tytułem (w tłumaczeniu na polski) „Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce grawitacji kwantowej”. Dowodził, że emancypacja, rozwój społeczny, feminizm czy dekonstruktywizm każą zmienić rozumienie obiektywnej rzeczywistości, w tym fizyki kwantowej. Tekst spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem. Po kilku miesiącach Sokal ujawnił, że jest to całkowicie niedorzeczna prowokacja, żart. Jak widać, ideologia podważa dziś nawet obiektywną rzeczywistość i dochodzi do prób reinterpretowania nauk ścisłych, które – wydawałoby się – są oparte na twardej materii.
Czy w Polsce można wyróżnić jakiś ośrodek akademicki szczególnie przeżarty ideologią neomarksizmu, wręcz jej rozsadnik?
Nie wydaje się, żeby którykolwiek pojedynczy uniwersytet można było tak zakwalifikować. Na większości uczelni publicznych widać, że stopniowo sposób myślenia nawiązujący do neomarksizmu staje się nurtem dominującym. Jako podstawowe narzędzie w naukach o literaturze, kulturze czy historii zaczyna się wykorzystywać tzw. teorię krytyczną, która w różnicach między ludźmi dostrzega tylko opresję. Dotyka to również prawa. Coraz mniej uczelni jest zakorzenionych w tradycyjnym porządku wartości. To jest kopiowanie wzorców zachodnich.
Czy to kopiowanie odbywa się samorodnie, jest inicjatywą Polaków – czy jest raczej przeprowadzane z zewnątrz, na przykład za pomocą grantów czy zgoła nacisków politycznych?
Trudno szukać prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania. Te procesy nie są całkowicie jednowymiarowe. One są w jakiejś mierze napędzane przez zachodnie granty: George’a Sorosa, różnych instytucji międzynarodowych, poszczególnych państw czy nawet ambasad. Można na ten temat sporo poczytać, Instytut Ordo Iuris publikował analizy na ten temat. To jednak wszystkiego nie wyjaśnia. Swoją drogą upowszechnia się też maniera myślenia opartego na cudzych wzorcach, zadowalania się etykietami międzynarodowych organizacji. Wydaje się, jakby taka etykieta uprawniała do ferowania ostatecznych sądów. Nie potrzeba już poważnej analizy, wystarcza fikcyjny autorytet.
Tymczasem ma to swoje poważne konsekwencje. Na przykład na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie w ubiegłym roku wprowadzono wspomniany przeze mnie na początku Plan Równości Płci. Jednym z jego założeń jest to, by rekrutować – na przykład do szkół doktorskich – także na podstawie kryterium „niedoreprezentowanej” w danej dziedzinie płci czy nawet preferencji seksualnej. Przecież dla każdego zdrowo myślącego człowieka to czysty absurd…
To esencja rozumienia społeczeństwa jako przestrzeni wojny płci, walki klas, gdzie każdy definiowany jest przez jakiegoś rodzaju fragmentaryczną przynależność. To podejście zakłada do pewnego stopnia ograniczenie wolności człowieka. Wolność człowieka – i to jest zasada nie tylko klasycznej kultury europejskiej, lecz także całej doktryny liberalnej – zakłada, że człowiek podejmuje swobodne decyzje. Tymczasem lewica dostrzega potrzebę, by w każdej grupie były reprezentowane dokładnie po równo wszystkie mikrotożsamości. Pytanie: Dlaczego? Z jakiego powodu w każdej dziedzinie nauki miałoby być tyle samo kobiet i mężczyzn? Jednym z efektów przyjęcia tego paradygmatu może być niekiedy ograniczanie nawet niestereotypowych wyborów. Na przykład na wspomnianym Uniwersytecie Warszawskim w kadrze Wydziału Geologii jest więcej kobiet. Wydawałoby się, że to mało damska dziedzina, lewica powinna się więc cieszyć… Skoro jednak ma być równość płciowa, to kobiety trzeba dyskryminować przy rekrutacji! Nawet z perspektywy liberalnej jest to całkowicie absurdalne.
A czy praktyki przyjęte na Uniwersytecie Warszawskim są w ogóle legalne?
Ja uważam, że jest to niezgodne z prawem. Na gruncie konstytucyjnej równości wobec prawa nie możemy sobie wyobrazić przestrzeni dla tego rodzaju rozwiązań. Istotą dyskryminacji jest to, że traktuje się kogoś inaczej ze względu na jego płeć, rasę czy religię. Plany równościowe, paradoksalnie, wbrew swojej nazwie, są po prostu planami dyskryminacyjnymi.
Rozpowszechnienie ideologii neomarksizmu na uczelniach wiąże się też z represjami. Wszyscy słyszeli o głośnych przypadkach prof. Aleksandra Nalaskowskiego czy prof. Ewy Budzyńskiej. A jednak Jarosław Gowin jako minister nauki i szkolnictwa wyższego potrafił powiedzieć, że to są tylko „incydenty”. Rzeczywiście?
Te „incydenty” mają charakter symboliczny. Prowadzą do powstania efektu mrożącego. Sankcje dyscyplinarne, usunięcie z pracy – to zawsze będzie dotyczyło jednostek. Ich przykład ma jednak stanowić przestrogę dla wszystkich. Co więcej, większość tego rodzaju spraw nigdy nie dotrze ani do mediów, ani do szerszego środowiska akademickiego. Powtarzam raz jeszcze: obawiałbym się raczej tego niewidocznego efektu mrożącego.
Problemów jest coraz więcej. Dyskryminacja, represje czy też po prostu narażanie się na śmieszność, jak na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie studenci mogą występować pod zgodnymi z ich wyobrażeniem płciowym pseudonimami… Jakie państwo polskie ma narzędzia do walki z ideologią na uczelniach? A może obecnego systemu nie da się już naprawić i konieczne jest stawianie na nowe inicjatywy – takie jak Collegium Intermarium, którego jest pan rektorem?
Myślę, że warto robić jedno i drugie. Z jednej strony trzeba przywracać przestrzeń akademicką na istniejących uczelniach, gdzie cały czas istotna część kadry reprezentuje wysokie walory akademickie. Dobrze, że ze strony ministra Przemysława Czarnka wyszły propozycje prowolnościowych zmian ustawowych. Z drugiej strony potrzebne są też nowe instytucje. Stąd właśnie Collegium Intermarium. Collegium zaoferuje rzeczywistą przestrzeń debaty. Rozhermetyzuje system. Pokaże, że możliwa jest nauka opierająca się na klasycznym kanonie akademickim. Bardzo ważne, że jego oferta adresowana jest nie tylko do Polaków, lecz także do wszystkich mieszkańców obszaru Międzymorza.
W Collegium Intermarium ideologii nie będzie?
Będzie – jako przedmiot krytycznych badań. Chcemy badać ideologię, pokazywać jej błędy, odróżniać ją od nauki. Ideologia lubi instrumentalnie posługiwać się językiem nauki i tworząc pozory, oddziaływać na rzeczywistość. Przecież i socjalizm bywał rzekomo naukowy! Nam chodzi o to, by rozgraniczać prawdziwą naukę od nauki pozornej. O pozycji akademika nie mogą decydować poglądy polityczne, lecz jego warsztat, rozum, zdolność do podjęcia ciężkiej pracy badawczej. To wszystko możemy zagwarantować
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.