Jak w „Panu Jowialskim” Aleksandra Fredry: „Znacie?”, „Znamy!”, „To posłuchajcie…”. Zapowiadana z emfazą i nadymana propagandowo przez poddane władzy media konferencja, na której Donald Tusk ogłosił, że rok 2025 będzie „rokiem przełomu” i Polska dokona wielkiego skoku rozwojowego (w domyśle: jeśli społeczeństwo pozwoli mu domknąć system w wyborach prezydenckich), nikogo niczym nie zaskoczyła. Wszystkie chwyty, których użył na niej premier, stosuje on rutynowo od prawie 20 lat. Internet zresztą zaroił się od przypomnień podobnych „przełomów” z jego poprzednich rządów: od starych filmów, na których Tusk zapowiada dwie elektrownie atomowe do roku 2020, wejście do strefy euro do 2011, rewolucję legislacyjną, powołanie Rady Gospodarczej i komisji Palikota przygotowującej radykalną deregulację gospodarki i ułatwienia dla biznesu etc.
Powtórka bajeczki
Wszystko powtarza się nawet w drobiazgach – np. zarówno w każdej z poprzednich spraw, jak i obecnie Tusk do ostatniej chwili nie poinformował nikogo, nie tylko koalicjantów, lecz także nawet własnych bliskich współpracowników, co zamierza ogłosić. Do ostatniej chwili nie wiedzieli oni, na jakie pytania mediów się przygotować; nie dziw, że wielu zacukało się podobnie jak w 2008 r. minister finansów Jan Vincent-Rostowski, gdy zmuszony był uzasadniać rychły termin przyjęcia unijnej waluty, o którym dowiedział się kilka minut wcześniej. Nawet w gorliwie rządowej TVP oddany obecnej władzy Dariusz Rosati zmuszony był stwierdzić, że „chyba ktoś się pomylił”, bo 650 mld zł obiecane przez premiera na inwestycje to wcale nie jest – jak twierdził tryskający optymizmem Tusk, „kwota rekordowa; takiej nie było jeszcze w historii polskiej gospodarki!”, ale przeciwnie – kwota wyraźnie mniejsza niż za rządów PiS (16,5 proc. PKB, gdy w roku 2023 było to 18 proc.) i lokująca nas „na szarym końcu Unii Europejskiej”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.