Wszystko albo nic. Trzeciej drogi nie ma
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Wszystko albo nic. Trzeciej drogi nie ma

Dodano: 
Jarosław Kaczyński
Jarosław Kaczyński Źródło: PAP / Radek Pietruszka
TAKI MAMY KLIMAT || Rację ma Jarosław Kaczyński mówiąc, że pomimo sprzyjających mu sondaży, tak naprawdę nic jeszcze nie jest przesądzone. Aby rządzić, PiS musi uzyskać co najmniej 231 mandatów (a tak naprawdę — sporo więcej). Każdy wynik poniżej tej liczby oznaczać będzie zwycięstwo anty-PiSu. Największe zmartwienie rządzących stanowi znużenie ich własnego elektoratu, który jest przeświadczony, że wszystko zostało już załatwione i wygrane. Dlatego też sztab PiS-u powinien wysłać Lechowi Wałęsie bukiet róż z podziękowaniami za to, że ten na ostatniej prostej postanowił pobudzić najbardziej ospałych wyborców.

Kilka miesięcy temu w tekście „Jarosław znaczy wszystko" postawiłem tezę, że prezes PiS jest centralną postacią III RP. Nie ważne czy był premierem czy szefem partii, czy dzierżył stery rządów, czy też zasiadał w ławach opozycji – cała scena polityczna obraca się wokół niego. Nie chodzi tu o sympatie czy antypatie. Po prostu polska polityka jest Kaczo-centryczna. Wystarczy spojrzeć jak funkcjonuje Tusk, Wałęsa, Miller – oni wszyscy biorą Kaczyńskiego za punkt odniesienia.

To doprowadziło do sytuacji, że w Polsce wyklarowały się dwie masowe partie (pomijam kolejne twory Korwina czy inne partie podprogowe) – partia pro-kaczystowska i anty-kaczystowska. Ta manichejska wizja świata była źródłem siły Kaczyńskiego ale również jego słabości. To ona powoduje, że PiS jest partią de facto pozbawioną możliwości koalicyjnych (nie licząc Ziobry i Gowina). Innymi słowy Kaczyńskiemu nie wystarczy zwycięstwo w wyborach. On musi zdobyć te 231 mandatów. Kaczyński albo będzie rządził samodzielnie, albo nie będzie rządził wcale.

Najnudniejsze wybory o wszystko

„Od dawna nie było tak nudnej i nijakiej kampanii" – to zdanie w ostatnich tygodniach można było usłyszeć wielokrotnie. To prawda. PiS zmierzający do zwycięstwa, pogubiona opozycja, Korwin odpalający protokół 1 procent, nic nie wnoszące debaty itd. itp. Ile można mówić o tym samym? Ta senna atmosfera zupełnie nie pasowała do narracji zarówno rządzących jak i opozycji, którą słyszeliśmy przez ostatnie cztery lata. Narracji o tym, że te wybory są "najważniejszymi ze wszystkich".

Wydaje się, że w opozycji wyciągnięto lekcję z wyborów unijnych i uznano, że wzrost napięcia politycznego służy przede wszystkim PiS-owi. Przez lata salony liberalne apelowały, by frekwencja była jak najwyższa, podgrzewano atmosferę itd. Z tego też powodu tuż przed wyborami do Parlamentu Europejskiego opozycja zastosowała broń atomową – uderzono w Kościół i na pole bitwy wybrano sprawy obyczajowe, czyli ten temat, który wywołuje największe emocje. Najpierw długo zapowiadany film Sekielskich, niejasne sugestie dotyczące związków partnerskich, a w końcu słynne wystąpienie Leszka Jażdżewskiego podniosły ciśnienie milionom Polaków.

Ale tutaj opozycję czekał wielki zawód. Nagle okazało się, że to, o czym słuchaliśmy przez ostatnie -naście lat jest nieprawdą. Wyższa frekwencja (a w wyborach do PE była rekordowa) sprzyja Prawu i Sprawiedliwości a nie "oświeconym demokratom". Opozycja z tego wyciągnęła odpowiednie wnioski. Rządzący również.

Wredny system

Polska ma naprawdę wredny system wyborczy. I to niezależnie od tego kto ma jakie poglądy. Spójrzmy na obecną sytuację. Mamy z jednej strony Konfederację która balansuje na progu 5 proc. oraz Prawo i Sprawiedliwość, które musi się martwić o samodzielną większość. I teraz wystarczy ledwie kilkanaście tysięcy głosów w jedną albo drugą stronę, aby zupełnie zmienić polską scenę polityczną. Bo oto powiedzmy Konfederacja jednak przekracza próg i bardzo prawdopodobne, że tym samym uniemożliwia PiS-owi zdobycie tych wymarzonych 231 mandatów. Pokazuje to ostatni sondaż dla TVN, w którym Konfederacja wchodzi do Sejmu, przez co PiS-owi brakuje kilku posłów do samodzielnych rządów.

Ale możemy też odwrócić sytuację. Wystarczy, że frekwencja będzie wyższa o te 1-2 proc. i nagle Konfederacja nie tylko nie dostaje się do Sejmu, ale jednocześnie daje olbrzymią premię Prawu i Sprawiedliwości. Mówiąc w skrócie, powtarza casus SLD z 2015 roku. Uzyskując 7,5 proc. (próg dla koalicji wynosi 8 proc.) Miller z Palikotem de facto dali Kaczyńskiemu większość.

Swoją drogą warto zauważyć, że jeżeli podczas wtorkowej debaty w TVN między politykami doszło do jakiegokolwiek ciekawszego spięcia, to właśnie między Marcinem Horałą a Krzysztofem Bosakiem, gdy poseł zarzucił Konfederacji, że nigdzie nie może liczyć na tak ciepłe przyjęcie jak w TVN. Faktem jest, że ta telewizja od pewnego czasu zaczęła dopuszczać Konfederację do głosu i traktować ją jak ogólnopolski komitet. Oczywiście, lepiej późno niż wcale. Miło zobaczyć Krzysztofa Bosaka nie jako ekstremistę (jak go przedstawiano przez lata), ale normalnego polityka, który ma prawo zabrać głos w debacie publicznej. Ale przecież nie robią tego z potrzeby dziennikarskiej misji. Cel jest wiadomy – wciągnięcie Konfederacji do Sejmu i zablokowanie samodzielnych rządów PiS.

Strach w PiSie

Dlatego PiS-owi zależy na jak najwyższej frekwencji. Właściwie nieważne czyi wyborcy się zmobilizują. Nie muszą to być już nawet zwolennicy PiS, równie dobrze mogą to być wyborcy PO czy SLD. Ważne jedynie by podnieść frekwencję, uniemożliwić przez to Konfederacji (a najlepiej jeszcze ludowcom) wejście do Sejmu i zdobycie tych kilkunastu mandatów, których może zabraknąć Kaczyńskiemu do większości.

Dlatego od kilku dni elity PiS-u dzień w dzień ślą jeden przekaz – wszyscy do urn. Dlatego Kaczyński wystosował specjalny list do wyborców, dlatego premier Morawiecki każdego dnia powtarza, że „sondaże nie wygrywają wyborów", a prezydent Duda wczoraj wystosował specjalne orędzie, w którym prosi Polaków o jak najliczniejszy udział w wyborach. I dlatego również Tomasz Sakiewicz apeluje w „Gazecie Polskiej" do Kukiza i Konfederacji, aby wycofali się z wyborów i nie „marnowali" głosów (stosując przy tym szantaż emocjonalny – „pokażcie, że bardziej kochacie Polskę niż pieniądze").

Strach PiS-owców nie jest bezzasadny. Teoretycznie sondaże dają im bezpieczne zwycięstwo. Teoretycznie. Bo weźmy sobie jedne z najciekawszych badań z ostatnich tygodni przeprowadzonych przez IBRIS dla „Rzeczpospolitej" dotyczące mobilizacji poszczególnych elektoratów. Okazuje się, że jedynie PSL ma bardziej zdemobilizowany elektorat od Prawa i Sprawiedliwości.

Wydaje się, że w sedno trafił Piotr Semka, który kilka tygodni temu napisał w „Do Rzeczy", że partie stanęły przed zadaniem niewykonalnym – prowadzeniem kampanii wyborczej po czterech latach nieustającej kampanii. Otóż kampania nie tylko trwała kilka lat, ale miała też już swój finał – podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego. To wtedy skrupulatnie budowane napięcie osiągnęło swoje apogeum. A tymczasem po tym apogeum mamy walki ciąg dalszy.

To jak w filmie, którego scenariusz jest źle rozplanowany i finał rozgrywa się w połowie seansu. To jak utwór muzyczny, w którym koda trwa zdecydowanie za długo. Odbiorca zaczyna się nudzić. I w PiSie jest poważna obawa, że „zwyżka formy" z unijnych wyborów przyszła za wcześnie, że wyborcy podczas majowych wyborów po nieoczekiwanym sukcesie PiS-u uznali, że praca została wykonana. Tymczasem wybory do PE miały być preludium do wielkiego finału, a nie samym finałem.

I wtedy wchodzi Wałęsa cały na biało...

I teraz pojawia się Lech Wałęsa (niczym w skeczu Fronczewskiego – cały na biało), który wywraca stolik swoim wystąpieniem poświęconym Kornelowi Morawieckiemu. Oczywiście jego słowa nie wpłyną na radykalnych antypisowskich zwolenników PO (a niestety chyba już tylko tacy zostali przy Platformie). Można się zżymać na język jakim posługuje się Sławomir Neumann, ale trzeba przyznać, że były przewodniczący PO-KO miał sporo racji, mówiąc o tym, że większość ludzi nie interesuje się polityką i takie szczegóły jak zarzuty dotyczące jakiegoś polityka nie mają dla nich większego znaczenia (wszak on sam wie najlepiej, co mówi w tym temacie...). Ludzie będą głosować i tak na Platformę, byle tylko postawić się PiS-owi (oczywiście ta sama metoda wypierania niewygodnych faktów działa mniej czy bardziej przy każdej partii).

Dlatego wystąpienie Wałęsy nie wpłynie negatywnie na sam elektorat PO, który go uwielbia i jeśli będzie trzeba, to wybaczy mu o wiele gorsze rzeczy. Wałęsa swoją tyradą zrobił jednak nieporównanie gorszą rzecz dla PO – zmobilizował wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Jego wystąpienie było skandaliczne i uderzało w absolutnie fundamentalne normy przyjęte w naszej cywilizacji.

Dla elektoratu Prawa i Sprawiedliwości sprawa jest podwójnie uderzająca, gdyż Wałęsa (a ciężko powiedzieć, by był szczególnie lubiany w tych kręgach) opluł pamięć właśnie Kornela Morawieckiego, czyli tej osoby, która bodaj najpełniej wpisuje się w pisowski ideał patrioty – niezłomnego rewolucjonisty zawsze stawiającego kwestie suwerenności narodu i sprawiedliwości społecznej na pierwszym planie, człowieka niepogodzonego zarówno z PRL-em jak i III RP. I oczywiście nie bez znaczenia jest fakt, że Kornel Morawiecki był ojcem premiera.

Wałęsa dla podkarmienia swego ego tym jednym wystąpieniem zrobił to, nad czym w ostatnich dniach pracowali czołowi politycy PiS – przypomniał wyborcom Prawa i Sprawiedliwości, że nic nie jest rozstrzygnięte. Jeżeli Kaczyński po wyborach zdobędzie samodzielną większość, to powinien wysłać byłemu prezydentowi serdeczne podziękowania.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.


Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":

Czytaj też:
Antysystemowość się przeterminowała
Czytaj też:
Świat upadłych elitek

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także