Na warszawskich ogródkach działkowych pokłóciło podczas rozpracowywania flaszki dwóch staruszków. Jeden z nich wyjął pistolet i odstrzelił drugiemu to i owo. Potem się okazało, że ten, który strzelał to emerytowany wojskowy i lokalny prezes związku działkowców, a „klamkę” miał legalnie.
Taka drobna historia, a ileż ciekawych rzeczy z niej wynika. Po pierwsze, wyjaśnia się gwałtowna zmiana poglądów na instytucję działek, jaką niedawno zaskoczył wszystkich premier Tusk. We wtorek wieczorem posłowie PO, zgodnie z partyjną linią, powtarzali, że te ogrody działkowe w wielkich miastach to relikt socjalizmu, nieuzasadniony przywilej dla nielicznych, marnowanie inwestycyjnej przestrzeni i w ogóle spadówa; jeden nawet powtórzył to w radiu jeszcze w środę rano, gdy już były w kioskach gazety w listem otwartym premiera, w którym zapewniał działkowców, że nie da im uszczknąć ani piędzi. Inna sprawa, jak można sądzić, że premier, który boi się nawet rozjuszonych emerytów, będzie miał odwagę podnosić polskie interesy wobec tak twardych światowych zawodników jak Putin czy Merkel.
Zupełnie już poważnie, historyjka z działek przypomina nam o gigantycznej patologii, jaką jest polski system wydawania pozwoleń na broń. Proszę się kiedyś wgłębić w ten temat. Uzyskanie takiego pozwolenia przez normalnego obywatela, choćby był mistrzem świata w strzelectwie, wzorcem psychicznego zrównoważenia i dostawał pogróżki od mafii, graniczy z cudem. A jeśli już, będzie co miesiąc wzywany, kontrolowany i weryfikowany, czy nadal broń jest mu naprawdę niezbędnie potrzebna. Natomiast krewni i znajomi komendanta wojewódzkiego, politycy, partyjno-mundurowi − bez problemu. Wspomnianego dziadka z działek z jego spluwą nikt nie sprawdzał od lat dwudziestu. Broń jest w III RP, tak jak była w PRL, resortowym przywilejem związanym z „waadzą”. Takim samym, jak „koguty” do samochodu, które ma prawo przyznawać szef MSW i o które podobno politycy na wyprzódki się starają, bo posiadanie takowego bardzo im pompuje ego.
Przemknęła też w ubiegłym tygodniu przez media, nie eksponowana bynajmniej, historia pewnej pani z Gliwic, która nie może się rozwieść. Już 45 sędziów (nawet bym nie sądził, że aż tylu ich w stosunkowo niedużym mieście jest) odmówiło poprowadzenia sprawy. Bo tak się składa, że mąż tej pani jest synem wizytatorki miejscowego Sądu Apelacyjnego, czyli osoby, która decyduje o karierach owych sędziów. Sędziowie są oczywiście niezależni, ale są też rozsądni.
A wyobrażacie sobie Państwo, co się dzieje, gdy wyrok może urazić nie, zaledwie, panią wizytator, ale kogoś bardziej wpływowego? Nie? Słusznie, po co sobie macie wyobrażać. Czyż nie mieliśmy megafarsy sądowej w sprawie odpowiedzialności za „czarny czwartek” w grudniu 1970, gdy sąd sam siebie zatkał na kilkanaście lat przesłuchiwaniem tysięcy nic mogących wiedzieć o mechanizmach ówczesnych decyzji uczestników zajść ulicznych? Czyż nie mieliśmy podobnie farsowego procesu przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu, w którym sąd uparcie odmawiał wzięcia pod uwagę dowodów agenturalności Wałęsy, upierając się, że zaświadczenie prezesa Kieresa jest ostateczne i niepodważalne, potem sąd apelacyjny nakazywał jednak pozwolić Wyszkowskiemu przedstawić dowody, a sąd okręgowy znowu odmawiał, i tak latami? Czyż nie mieliśmy uniewinnienia posłanki Sawickiej, z argumentacją, że za korupcję potępienie moralne i wstyd są karą zupełnie wystarczającą?
„Sędziowie na telefon”, szydzi ten i ów. Jakże nietrafnie − naprawdę ktoś myśli, że do takich sędziów trzeba dzwonić, że nie wiedzą oni sami, co mają robić?
Warszawscy urzędnicy stają dziś na głowie, aby uniemożliwić mieszkańcom dopisywanie się do listy wyborczej na referendum − wbrew prawu, nie wystarcza im zaświadczenie że się mieszka i pracuje w stolicy, trzeba udowodnić że się jest tym kim się jest przynosząc akt ślubu pradziadków potwierdzony ich aktualnymi odręcznymi podpisami, wypis z ksiąg wieczystych, dowodzący, że adres pod którym się mieszka naprawdę jest w Warszawie i Bóg wie co jeszcze. Publiczne Radio, skądinąd spłukane co do grosza, odmawia płatnej emisji profrekwencyjnych reklam, pod głupim pretekstem, że to sprawa lokalna, a oni są radio ogólnopolskie. A kiedy organizatorzy referendum chcą gdzieś zrobić mityng, natychmiast zjawia się straż pożarna, inspekcja budowlana albo BHP i zamyka salę do odwołania pod pretekstem że coś tam. Ach nie, zapewniają podwładni pani Gronkiewicz Waltz, nikt nam niczego nie nakazywał. Wierzę − sami wiedzą.
Tak, jak sami wiedzą, kogo popierać, tzw. autorytety. Lista owych autorytetów, skrzykniętych pod apelem, by bojkotować referendum, bo „nie ma sensu” zmieniać władzy na lepszą teraz, skoro można ją będzie zmienić za rok, to też lektura niezwykle ciekawa. Po pierwsze, widać, iż sporządzano ją w ogromnym pośpiechu, najwyraźniej na kolanie, aby tylko szybko „przykryć” apel zwolenników zmiany. Duża część nazwisk (sprawdzałem wszystkie dostępne wersje listy, wszędzie jest tak samo) jest poprzekręcana. Pani Szaflarska występuje jak „Szafarska”, pani Gołda Tencer jako ser „Gouda”. Pojawia się jakaś „Ola Nizińska” − nie znalazłem takiej osoby w internecie, może chodzi o serialową aktorkę Niżyńską. Ciekawostką jest para „Urszula Strykiem i Krzysztof Strykier”. Podobnie jak około 1/3 podpisanych autorytetów, są to ludzie tak znani, że nie można o nich niczego znaleźć nawet w wikipedii. Tylko w warszawskiej „Panoramie Firm” odnotowana jest spółka „Urszula Strykier, Krzysztof Strykier, doradztwo polityczne”. To ciekawy kawałek chleba − „doradztwo polityczne”, chętnie bym, gdybym miał trochę czasu, poznał szczegóły, komuż to państwo (czy rodzeństwo?) Strykierowie doradzają, co i za ile.
Nie mam pojęcia, kim jest wielka część z 90 pro-gronkiewiczowych autorytetów, a ci, którzy faktycznie mają nazwiska, przeważnie nie mieszkają w Warszawie. O tym, że nie warto w Warszawie niczego zmieniać, pouczają nas mieszkańcy Podkowy Leśniej (Olbrychski), Trójmiasta (Wałęsa, oczywiście) czy też, co z uwagi na znany antagonizm między naszymi miastami, jest szczególnie tupeciarskie, Krakowa (małżeństwa Wajdów i Pendereckich). A nawet, jeśli podpisana pod apelem Barbara Minkiewicz jest tą jedyną Barbarą Minkiewicz, której biogram można znaleźć w necie, byłą działaczką „Solidarności” − emigranci zamieszkali na stałe w Kanadzie. No, a w końcu, jeśli ktoś na tej liście jest i faktycznie znany, i z Warszawy, to też jest śmiesznie, jak z panem Woroninem, który dopiero co był w komitecie inicjującym referendum. Co prawda, o ile pamiętam, to biegacz, więc fakt, że obiega wszystkie możliwe gremia aż tak nie dziwi. Podobnie jak nie dziwi obecność na liście takich ludzi, jak na przykład Emilian Kamiński czy Szymon Szurmiej, których teatry może Ratusz załatwić odmownie jednym złośliwym podpisem.
„Durno, chmurno, nieprzyjemnie”, jak to śpiewał znany kabareciarz − ale najważniejsze, żeby niezależne dzienniki telewizyjne mogły z triumfem podkreślać, że do pójścia na referendum wzywa zaledwie 20 znanych Warszawiaków, a do pozostania w domach mobilizuje platformerski elektorat aż 90-ciu.
A skoro mi się zgadało o mediach, to jeszcze jedna nie dość zauważona sprawa. Rzeszowska szkoła, w której na 700 dzieci tylko 5 nie chodzi na religię, od dziesięciu lat współpracowała w przygotowaniu lokalnego festynu − „parafiady”. Znalazł się tam jeden kapuś, który anonimowo (!) doniósł „Gazecie Wyborczej”, że jest to prześladowanie jego ateistycznych przekonań antyreligijnych, „Gazeta” za to szkołę potępiła, i to wystarczyło, by szkoła się lękliwie z „parafiady” wycofała. „Nawet gdyby tylko jednej osobie miało to przeszkadzać, to nie będziemy tego organizować” − zapewniła z gorliwością godną rektorów Politechniki czy AGH dyrektorka szkoły gazetę, która donosi o swym zwycięstwie nad polskim ciemnogrodem z dumą i radością.
Taka to europejska demokracja − jak w dawnych sowieckich republikach, gdzie jeśli się znalazło choćby i 700 miejscowych i chciało urządzić festyn, przestawienie i wiec po swojemu, litewsku, ukraińsku czy jak tam, a przyszedł jeden ruski i powiedział − ma być po rosyjsku! − to musiało być tak, jak on kazał.
A wyobrażacie sobie Państwo taką na przykład sytuację, że rodzic jednego z 700 dzieci oznajmia anonimowo, iż nie życzy sobie, aby jego dzieci uczone były homoseksualizmu, przebierania się w ubranka płci przeciwnej, zakładania prezerwatywy na banany albo bałwochwalstwa wobec każdego brukselskiego idiotyzmu − i pani dyrektor wtedy oznajmia, że „nawet gdyby miało to przeszkadzać tylko jednej osobie…”?
Nie?
Słusznie. Tego sobie niestety w III RP wyobrazić nie sposób.