Jednego u naszych „autorytetów” nie sposób nie podziwiać − ich niewyczerpywalnej zdolności mobilizowania się w oburzeniu. Pod tym względem grono dyżurnych autorytetów mamy doprawdy nie do zdarcia. Jak Kaczyński powie, że w Biedronce sprzedają tanio − wszyscy rzucają się protestować, że Kaczyński obraził biednych i zapewniać, że oni od zawsze kupują właśnie tylko tam. Jak Kaczyński powie, że RAŚ-tamani opowiadają o śląskości dla picu, a naprawdę realizują interesy niemieckie − to oni wszyscy stają się Ślązakami oburzonymi że Kaczyński obraził Ślązaków. Jak Kaczyński rzuci hasło, żeby 1 sierpnia o 17.00 zatrzymywać na minutę ruch uliczny dla upamiętnienia „godziny W” − „krew jaśnista ich zalewa” z oburzenia, że mu strzeliło do głowy utrudniać warszawiakom życie i to w imię kultu klęsk i cierpiętnictwa, zamiast wybierać tęczowo-europejską przyszłość. Ale jak niewiele później ten sam Kaczyński użyje litery „W” na plakacie, to wszyscy tęczowo-przyszłościowi Ślązacy z Biedronki naraz przeistaczają się w Powstańców Warszawskich i leją krokodyle ślozy nad nadużyciem i sprofanowaniem świętego symbolu.
„Na samo czoło bezmózgiej roty/wyszły co tęższe stare idioty”, jak to ujmował poeta − czyli na samym czele oburzonych kroczą weterani, którzy święte oburzenie trenowali jeszcze na Wałęsie, kiedy ten był u zarania III RP przynoszącym Polsce straszny wstyd chamem i prostakiem, a na dodatek uzurpatorem, który niczego tak naprawdę nie zrobił, podczepił się tylko pod swych mądrych doradców, Geremka, Kuronia i Michnika, bo to oni wywalczyli nam demokrację, i tym sposobem bezczelnie, oszukańczo wepchał się do Belwederu. No, ale potem Wałęsa został zaatakowany przez „oszalałych lustratorów”, tych samych, którzy chcieli też zlustrować liderów salonu. I wspólny strach, który go z nimi połączył, sprawił, że od tego momentu najbardziej oburzającą z oburzających spraw stało się podważanie zasług Wałęsy i faktu, że to on wywalczył nam demokrację, sam osobiście „tymi ręcami”, a na dodatek jest najbardziej znanym na świecie Polakiem.
Sztuka − może niezbyt trudna, ale wymagająca giętkości − w tym oczywiście, by wiedzieć, kiedy być o oburzonym, a kiedy powodów do oburzenia nie dostrzegać. Weźmy modny temat pedofilii. Po pierwsze, trzeba umieć ją odróżnić od efebofilii, która jest uprawnioną orientacją seksualną niesłusznie penalizowaną przez nasz anachroniczny system prawy, i czas już z jej dyskryminowaniem skończyć. Choć to akurat − odróżnienie jednego od drugiego − nie jest trudne. Mechanizm jest analogiczny jak w starym kawale o coming-oucie, jak to syn wyznaje ojcu „jestem gejem”, a ojciec pyta go, czy posiada rozmaite dobra konsumpcyjne z najwyższej półki cenowej i wobec odpowiedzi przeczącej orzeka: „to ty nie jesteś żadnym gejem, tylko zwykłym pedałem”. Jak do dziecka dobiera się ksiądz albo byle kto, spoza towarzystwa, to pedofilia. Jak Roman Polański na przykład, to zupełnie inna sprawa. Towarzystwu do głowy by nie przyszło się oburzyć, gdy znany tłumacz Robert Stiller rzucał na marginesie „Lolity” Nabokova złote myśli tego rodzaju, że w ogóle nie ma w przyrodzie czegoś takiego dziewczynka za młoda by z nią uprawiać seks. Albo gdy redaktor Najsztub bredził w „Gali” że lubi wydepilowane kobiety, bo ma wtedy wrażenie jakby robił to z dziewczynką, i nie ma się co wstydzić, przecież „w każdym z nas jest kawałek pedofila” (jedyny głos oburzenia znalazłem wtedy na pogardzanym przez salon, choć i pożeranym przezeń zachłannie „pudelku”). Albo gdy „udał nam się” Palikot ogłaszał, że trzeba skończyć wreszcie z tą obłudą i zalegalizować seks z trzynastolatkami. Albo gdy się robi moralną i polityczną wyrocznię z wygłaskanego po siusiaku Cohn Benedita.
Nie oburzają też salonu wypadki takie, jak historia opisana w dzisiejszym „superaku” – o pedofilu, który odsiedział już pięć (krótkich) wyroków za molestowanie dzieci, i znowu wyszedł, i znowu dopadł i wykorzystał seksualnie 10-letniego chłopca na działkach. No bo pan premier przecież już dawno powiedział, że pedofilów będzie kastrował, więc nie można takich zdarzeń nagłaśniać − autorytety dobrze wiedzą, czyje wyborcze zwycięstwo przybliżałoby niepotrzebne jątrzenie takich tematów. Za to tuskowa pani „ministra” od wyrównywania równości oburza się dziś tym, że ksiądz Oko ośmielił się podać do publicznej wiadomości fakt, że większość pedofilów to jednocześnie homoseksualiści, i żąda oficjalnych przeprosin. I zapewne dostanie w swym oburzeniu wsparcie biedronkowo-powstańczych ślązaków, jak tylko zmęczy ich przeżywany od kilku dni spazm oburzenia na arcybiskupa Michalika.
„Ja to podziwiam tego naszego organistę”, powiedział jeden ksiądz, „ile mu Pan dał siły, że on od trzydziestu lat śpiewa i ciągle tak wyje”. Jak nie podziwiać michnikowszczyzny, która od zarania, od pierwszego oburzenia na prostaka z siekierką, od tylu lat dzień w dzień przeżywa nieustające oburzenie na najwyższym diapazonie. Że ktoś gdzieś nazwał Żyda Żydem, że ktoś inny gdzie indziej zapomniał zaznaczyć, że Żyd jest Żydem, że odmówiono gdzieś nazwania ulicy czyimś imieniem, że zaproponowano gdzieś nazwanie ulicy czyimś imieniem, że dorysowano księdzu Bonieckiemu różki, że Geremkowi zajrzano do teczki, że… „Powiedział! Powiedział! Słyszeliście, co on powiedział?! Jak on mógł tak powiedzieć?! Hańba mu, że tak powiedział!”…
Od tego się wariuje. Pan redaktor Pałasiński, nie postrzegany w tej lidze wściekłych − jak by to nazwał Łysiak − „tuskolizów” co Kuźniar, Kublik czy inny Sobieniowski, tylko taki, ot, safandułowaty jegomościunio z TVN, popadł pono w fejsbukowy amok i zażądał od wszystkich przyjaciół, którzy się wybierają na to referendum, co to dziś nie wolno mi o nim pisać, żeby… powiedzmy, żeby się wynieśli. Dobrze o nim świadczy, że przynajmniej nie jest wyrachowany; ktoś bardziej kumaty wiedziałby, że właśnie jak się daje twarzy w TVN to każdy pisowiec wśród znajomych może dla niego być już niedługo na wagę złota, uratować go po prostu, i by się do niego intensywnie zalecał. Ale co strzeliło facetowi do głowy? Pewnie ogląda w kółko swoją stacje, czyta współbrzmiące nią gazety i tygodniki, słucha od rana autorytetów tokujących w radiu stale o tym samym, i przeżywaniem tego nieustającego oburzenia nakręca się tak, że organizm już nie wytrzymuje ciśnienia i szajba mu odbija jak pokrywka na garnku.
Takich wypadków jest dookoła pełno. Syndrom Bratkowskiego, Krzemińskiego, Kutza, Michalskiego, Niesiołowskiego, Olbrychskiego, Winieckiego… ależ długa by mogła być ta lista − szerzy się coraz bardziej, tyrady wygłaszane przez dyżurnych oburzonych zaczynają napawać widza przerażeniem, że zaraz wrzeszczącemu o kaczorach i faszystach autorytetowi jakaś żyłka pęknie i jeśli nie rzuci się strzelać jak Ryszard Cyba to zaśmierdzi siarką i padnie w konwulsjach, plując gwoździami i przeklinając prawicę we wszystkich możliwych językach których nigdy się wcześniej nie uczył.
Jest na szczęście pewien próg, powyżej którego społeczeństwo, codziennie karmione oburzeniem przez coraz bardziej fiksujące z nienawiści i strachu przed zmianą władzy elity przestaje je traktować poważnie. I zamiast uwierzyć w przeraźliwą grozę niesioną przez pisowców, faszystów, katoli i smoleńskie marsze, zaczyna patrzeć na medialne autorytety jak na małpy z cyrku albo osobliwości pokazywane gawiedzi ku uciesze w panoptikum. Ostatnie sondaże − pokazujące całkowitą nieskuteczność kampanii wymierzonej przeciwko ekspertom Macierewicza − wskazują, że już został on przekroczony.