Warszawskie referendum pozostawia po sobie głównie niesmak. Paskudnie zachowała się władza i jej „przystawki”, traktując z pogardą dwieście tysięcy obywateli, którzy podpisali się pod wnioskiem o referendum, i dla doraźnej korzyści wychwalając postawę, której zdecydowanie promować nie należy − lekceważenia spraw publicznych i odmowy uczestnictwa w demokracji. Bardzo niebezpiecznym precedensem było sabotowanie referendum przez miasto − brak obwieszczeń wyborczych, informacji o lokalach, utrudnianie dopisywania się do list. Zawiodła też główna partia opozycyjna, dla której ważniejsze od wyniku była rywalizacja partyjna − jej zachowanie podyktowane było zasadą: albo to będzie zwycięstwo PiS, albo niech zwycięstwa nie będzie. Podobnie zresztą zachował się lider SLD, dla którego najważniejsze było nie dopuścić do wypromowania burmistrza Guziała, jako konkurenta do lewicowego elektoratu.
Frekwencja w Warszawie nie odbiegała od przeciętnej w innych referendach, w innych miastach. To dowód, że PO nie zdołała jej znacząco obniżyć. Ci, którzy zostali w domu, zrobili to w zdecydowanej większości nie dlatego, że popierają PO, tylko dlatego, że mają wszystko gdzieś. Nawet to, kto nimi rządzi, na co wydaje ich pieniądze. Premier i prezydent oraz zatracające już wszelkie pozory obiektywizmu uzależnione od nich media upewnili ich zaś w przekonaniu, że nie mają się czego wstydzić. Obawiam się, że w przyszłości wszyscy będziemy tego żałować.