Michał Goleniewski (ur. w 1922 r. w Nieświeżu) od początku jakoś nie bardzo pasował do standardów obowiązujących w bezpiece. Do służby w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Zielonej Górze zgłosił się z maturą uzyskaną przed wojną w liceum w Wolsztynie. Tutaj zresztą przeżył okupację: przez pięć lat pracował jako księgowy w niemieckim zarządzie majątków ziemskich odebranych Polakom. Nie pił alkoholu, a do UB wstąpił jako członek Stronnictwa Ludowego, a nie PPR. Co ciekawe, jego ojciec był przed wojną urzędnikiem skarbowym, co w oczach komunistów było czymś obciążającym. Mimo to kariera Goleniewskiego przebiegała błyskawicznie. Zaczynał w 1945 r. jako wartownik, by po dwóch latach pełnić obowiązki szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (PUBP). Był inteligentny, gorliwy i brutalny. Zasłynął katowaniem żołnierzy polskiego podziemia za pomocą pałki z plecionych drutów obszytych skórą. W opiniach służbowych często podkreślano jego zarozumialstwo i manię wielkości, ale uchodził za jednego z najskuteczniejszych szefów powiatowego UB w województwie. (...)
W czasie przekształceń bezpieki w 1956 r. Goleniewskiego zabrano z wojska i skierowano do Departamentu I MSW (wtedy już wywiadu), gdzie przez cztery lata był szefem Wydziału VI (naukowo-technicznego). Z jednej strony uznawano go za megalomana, który źle traktuje podwładnych i potrafi przypisywać sobie ich osiągnięcia, z drugiej zaś widziano, że był pracowity i osiągał własne sukcesy. Mimo że był na stanowisku kierowniczym, sam werbował i prowadził agenturę, wyjeżdżając w misjach wywiadowczych na Zachód, zwykle jako dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej Roman Tarnowski. (...)
Ucieczka
W przeciwieństwie do służbowych sprawy osobiste młodego podpułkownika układały się fatalnie. Jego żona nigdy nie podniosła się po dramatycznych przeżyciach wojennych, które w latach 50. wywołały u niej chorobę umysłową. Rodzina faktycznie nie istniała. Goleniewski nawiązał stosunki z mieszkającą we wschodnim Berlinie Irmgard Kampf, a po kilku latach złożył przełożonym obszerny elaborat w tej sprawie, prosząc o zgodę na rozwód i ożenek z nową wybranką. Jednak pierwsze przełożeni uznali za trudne od strony prawnej, a drugie, w przypadku oficera wywiadu – mimo że kandydatka była z NRD – uznano za niewskazane. Co więcej, kierownictwo Departamentu I skrupulatniej przyglądało się uzasadnieniom jego zagranicznych wyjazdów do Niemiec i zaczęło wydawać w tej sprawie odmowne decyzje. Goleniewski wziął się na sposób: pismo w sprawie kolejnego „ważnego operacyjnie” wyjazdu wysłał nie do dyrektora Departamentu I płk. Witolda Sienkiewicza, tylko bezpośrednio do szefa MSW Mieczysława Moczara. Ten wyraził zgodę.
Zgodnie z wcześniejszym planem 26 grudnia 1960 r. „Roman Tarnowski” kolejny raz przekroczył granicę i udał się do Berlina Wschodniego. Tutaj pojawił się w rezydenturze wywiadu PRL, żądając od jej szefa płk. Władysława Michalskiego (pseudonim Ren) kilkunastu tysięcy marek na cele operacyjne. Ponieważ nigdy nie pobierał tak wysokich kwot, Michalski zgodził się wydać mu 5 tys., ale za kilka dni, za zgodą centrali. Pieniądze zostały odebrane 3 stycznia 1961 r. Było to ostatnie spotkanie Goleniewskiego z kolegami z wywiadu PRL. Potem słuch o nim zaginął. Dzisiaj bogata literatura amerykańska pozwala odtworzyć to, co się działo z nim później. Tego samego dnia po południu „Roman Tarnowski” wsiadł do samochodu i udał się do mieszkania Kampf. Oboje spokojnie pojechali do strefy kontrolowanej przez zachodnich aliantów (mur zaczęto budować dopiero pół roku później). Tutaj Goleniewski podszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do konsulatu USA. Podał umówione hasło, dzięki któremu wkrótce para została przejęta przez agentów CIA. (...)
Wielka wsypa
Działalność Wydziału IV została całkowicie sparaliżowana. Z usług wszystkich agentów trzeba było zrezygnować, bo nie wiadomo było, czy nawet ci, których nie aresztowano, nie zostali przewerbowani. Założenie to było jak najbardziej słuszne, jeszcze bowiem przed ucieczką Goleniewskiego Amerykanie zidentyfikowali ponad 30 agentów Departamentu I MSW, z których część została przewerbowana. „Snajper” zdekonspirował łącznie ponad 100 oficerów pod przykryciem w placówkach dyplomatycznych i konsularnych PRL. Departament I oceniał, że znał on około 90 proc. funkcjonariuszy wywiadu pracujących za granicą. W ręce Amerykanów trafiło tysiące dokumentów dotyczących struktury, celów i metod działania całego Departamentu I MSW. Z kolei Departament II (kontrwywiad), w którym Goleniewski służył do 1955 r., oceniał, że uciekinier zna tożsamość około 70 jego tajnych współpracowników, z których aż połowa przebywała wówczas za granicą. Miał też ogromną wiedzę o metodach penetracji zagranicznych przedstawicielstw i rozpoznanych metodach działalności operacyjnej obcych służb specjalnych w Polsce. Morale w wywiadzie PRL znacznie osłabło, widać było przygnębienie i zniechęcenie. Wyrok śmierci wydany zaocznie na Goleniewskiego może poprawił komuś nastrój, ale nie zmniejszył rozmiarów katastrofy. (...)
Carewicz Aleksy
Po ucieczce Goleniewskiego Departament I MSW założył sprawę operacyjną „Teletechnik”. W jej ramach inwigilowano najbliższą rodzinę dezertera, szczególnie matkę, w nadziei, że syn zechce się z nią skontaktować. Kłopoty paszportowe miał wtedy jego syn Jerzy, gitarzysta zespołu Breakout. Wywiad wytypował też i przeszkolił agentów, którzy mogliby nawiązać kontakt z uciekinierem w USA. Rozpruszczano o nim plotki i pomówienia (m.in. o to, że był hitlerowskim agentem), licząc na to, że zechce się ujawnić i ustosunkować do zarzutów. To miało dać wywiadowi PRL „nowe operacyjne możliwości”. W resortowym slangu mogło to oznaczać próbę fizycznej likwidacji zbiega, tylko że ten nie dawał się „namierzyć”.
Sprawy przybrały nieoczekiwany obrót w 1964 r., kiedy sam Goleniewski dał asumpt do tego, by z jednej ze swoich największych klęsk wywiad PRL wyciągnął pewne korzyści.
Otóż kiedy Amerykanie (którzy chyba trafnie uważali Goleniewskiego za człowieka trochę niezrównoważonego) wycisnęli z uciekiniera ciekawe informacje, ten zaczął sprawiać kłopoty. Błyskawicznie wydawał pieniądze i domagał się następnych. Próbując zatrzymać na sobie uwagę CIA, zaczął zarzucać ją sensacyjnymi informacjami. Potrafił na przykład dyskretnie wskazać swoim opiekunom w siedzibie agencji w Langley przypadkowego funkcjonariusza, informując, że to sowiecki szpieg. Publicznie w mediach zaczął wygadywać kompletne głupstwa o działalności i KGB, i CIA. To ostatecznie zniechęciło Amerykanów do kontaktów z Goleniewskim, który w dalszym ciągu poszukiwał pieniędzy i zainteresowania. Chyba to pchnęło go do ogłoszenia w 1964 r., że jest prawowitym następcą rosyjskiego tronu, cudownie ocalałym synem ostatniego cara Mikołaja II Aleksym Romanowem. Trudno orzec, ile było w tym szaleństwa, a ile wyrachowania obliczonego na próbę przejęcia przynajmniej części z fortuny carskiej rodziny przechowywanej w zachodnich bankach. W każdym razie „carewicz” nawiązał kontakty z migracyjną Cerkwią i „białą emigracją”. Wziął też oficjalny, prawosławny ślub z Irmgard Kampf, dopuszczając się zresztą bigamii.
Kiedy więc w 1965 r. w Kongresie zaczęła działać specjalna komisja badająca działalność amerykańskich służb specjalnych, pojawiła się szansa na kompromitowanie CIA sprawą Goleniewskiego poprzez udowadnianie, że Agencja działa na podstawie informacji udzielanych jej przez wariata i notorycznego oszusta. Polskie i sowieckie służby zaczęły dyskretnie wspierać lewicowych dziennikarzy i kongresmenów (typowych „użytecznych idiotów”) w ich atakach na CIA m.in. poprzez podsyłanie materiałów dezinformacyjnych i inspirowanie artykułów prasowych na temat jednego z ważniejszych źródeł Agencji, aktualnie „carewicza Aleksego”. Poprzez opłaconego dziennikarza austriackiego spreparowano bogato udokumentowany cykl artykułów o Goleniewskim z informacjami o jego żonie i dzieciach w Polsce. Bohater – jako oszust i bigamista – został skompromitowany wobec środowisk rosyjskich i zniknął z życia publicznego. (...)