Grzegorz Kondrasiuk | Premierowe wystawienie najnowszego dramatu Tadeusza Słobodzianka w Teatrze Dramatycznym naraża na irytację zmieszaną z przejęciem, wywołuje poczucie zażenowania – ale są w nim momenty zmuszające do prawdziwego zastanowienia.
Jesteśmy oto w domu przedwojennych warszawskich Żydów: Beniamina i Lei, i w kilku odsłonach czasowych będziemy śledzić ich losy powiązane z losami ówczesnej elity politycznej i artystycznej. On – potomek chasydów (oczywiście z Biłgoraja), z temperamentu filozof. Ona – piękna, inteligentna muza artystów, koło której krzątają się najpoważniejsi bon vivanci (oczywiście i Lechoń, i Wieniawa-Długoszowski). Do mieszkania zaglądają dzieci, kochankowie obu małżonków, wpadła też dysputa filozoficzna wokół pojęć „fatalizm” i„woluntaryzm” (w dużym skrócie – czy być biernym, czy aktywnym uczestnikiem historii, gdzie tytułowym fatalistą jest Beniamin, a woluntarystką – Lea).