Przez tzw. wiodące media przetoczył się istny korowód komunistycznych zombich − po części na okoliczność jubileuszowego mebla, po części ku obronie i chwale WSI. Funkcjonariusze agit-propu III RP jakoś się zupełnie nie brzydzą rozmawiać z Kiszczakiem, Urbanem czy generałem Dukaczewskim, i to samo w sobie może dałoby się jakoś uzasadnić, gdyby nie fakt, że jednocześnie deklarują (i przestrzegają tego w praktyce) że nigdy nie usiądą do rozmowy przed kamerą czy mikrofonem z Dorotą Kanią, Bronisławem Wildsteinem, czy choćby mną „ze względów etycznych i moralnych”. Złodzieje, kłamcy, przełożeni „nieznanych sprawców”, mafiosi w mundurach w najmniejszym stopniu obrzydzenia na salonach nie budzą. Budzimy je my.
Nie dotarłem − przepraszam, wypadek losowy − na zorganizowaną w Sejmie debatę „25 lat po Okrągłym Stole”, ale jest ona właśnie całkiem dobrym przykładem powyższego zjawiska. Nie udało się bowiem do niej zaprosić nikogo, kto by gotów był przed publicystami opozycyjnymi bronić oficjalnej narracji o tym wydarzeniu, czynionym mitem założycielskim III RP. Za bardzo się brzydzą ludźmi o odmiennych poglądach, by siadać z nimi do dyskusji. Bo, jak to ogłaszał Adam Michnik, wytaczając procesy o jakieś karkołomnie zinterpretowane, wyrwane z kontekstu słówka, „z kłamcami się nie dyskutuje”. Bo prawica jest „ohydna”, grzebie ludziom w życiorysach i potępia za winy ojców, zaszczuła do granic pomieszania zmysłów Jurka Owsiaka. No gdzież to porównywać z komunistami, którzy tylko mordowali, wsadzali do więzień i wyzyskiwali, i zresztą wszystkie swe winy odkupili przekazując zdobytą i utrwaloną w ten sposób władzę Właściwym Osobom.
Oczywiście, każdy wie, że nie w moralnym uniesieniu sprawa, tylko w zwykłym tchórzostwie. Prorządowi propagandyści wiedzą doskonale, że w dyskusji nie mają najmniejszej szansy. Oficjalna narracja o Okrągłym Stole jest w świetle faktów nie do obrony, a faktom tym zaprzeczyć nie można. Można jedynie rozpaczliwie zamykać się w getcie jedynej słuszności, topić w rocznicowym spijaniu miodu z dzióbków i krzykiem, moralnym szantażem, graniem na emocjach i wszelkimi innymi sposobami starać się wpływać na lemingi, aby broń Boże nie wychylili się za to ogrodzenie, bo tam ich mogą jakieś Pereiry, Lichockie czy Gmyzy zdeprawować!
Ma to swój wymiar zabawny − w pewnym publicznym radiu zakwestionowano zaproszenie do programu Grzegorza Górnego, bo Górny to „Fronda”, a „Fronda” wydała „tę obrzydliwą książkę”. Mnie, jak doniosły wiewiórki, wpisano na nieformalną „czarną listę” w TVP za karę że tygodnik „W Sieci” zaatakował brzydko, w ostatnich dniach jego życia, Andrzeja Turskiego. Funkcjonariuszom agit-propu wszystko się w głowach pieprzy, ale to nie szkodzi, póki wiedzą co najważniejsze: „chwała nam i naszym kolegom, ch… precz”, jak wyłożył ten światopogląd pewien jegomość z SLD w czasach, gdy dla „nas i naszych kolegów” Sojusz był Platformą.
Prowadzi to oczywiście prostą drogą do sytuacji, którą opisał był patron obecnego agit-propu, serdeczny przyjaciel Michnika oraz właściciel jachtu i basenu które tak imponują młodym organizatorom seansów nienawiści do PiS, we wspomnieniach z czasów, kiedy był jeszcze rzecznikiem i doradcą Jaruzelskiego. Opisał, mianowicie, jak przed Okrągłym Stołem urządzili sobie w gronie komuchów taki dyskusyjny sparing, dzieląc ćwiczebnie na władzę i opozycję, i okazało się, że wszyscy komuniści chcą być w tej drugiej grupie, bo mają dziesiątki niezbitych argumentów przeciwko „realnemu socjalizmowi” a bronić go nikt w tym gronie nie chciał ani nie umiał. Im bardziej propagandyści władzy uciekają przed konfrontacją argumentów, tym bardziej stają się do niej niezdolni, i w końcu sami w głębi ducha zaczynają sobie zdawać sprawę, szczególnie po paru głębszych, że są zaprzedanymi świniami.
Proszę nie sądzić, że się skarżę. Oczywiście, męczy mnie sytuacja, gdy swoje podsumowanie tygodnia po raz kolejny zmuszony jestem wygłaszać jako gość Lichockiej czy Sakiewicza albo jako gospodarz goszczącego ich programu, ze świadomością, że przemawiam po raz kolejny do tych samych i tak już przekonanych ludzi, podczas gdy miliony ugorowanych mózgów, proszących się o orkę, pozostają wciąż poza moim zasięgiem dotarcia. Pewnie, że wolałbym mieć po drugiej stronie stołu przeciwnika do polemicznego rozprucia i wypatroszenia, choćby nawet był tak głupi jak Wołek albo tak oślizły jak Wroński. Ale się mówi trudno i się orze dalej. Pomalutku, po troszku, mniejszymi i większymi grupami, w miarę kolejnych kompromitujących władzę wydarzeń i przewałów, lemingi emigrują za płot, jakim ich otoczyła władza i kryjące ją propagandowo media. Zajrzy jeden z drugim niesmiało w internet, przejrzy zakazaną książkę, nie, nie, oczywiście nie wierzę i wiem że to ohydne, ale tak tylko… z ciekawości… no bo ile można czytać michnikowych wywodów, że Kaczyński to Robespierre, ile przerzucić napuszonych wstępniaków Baczyńskiego czy Władyki, ile razy słuchać butnego rechotu w piątkowym Tok FM, który na dodatek podszyty jest coraz wyraźniej wyczuwalną niepewnością.
Ta niepewność popycha ich do zachowań histerycznych. Nie chcę się już pastwić nad Owsiakiem, który zabrnął w jakiś histeryczny spazm i skutecznie pomaga ludziom serdecznie go nie lubiącym w demolowaniu swej − cokolwiek nadmuchanej, to inna sprawa − legendy. Ale gdy najobrzydliwsze lizusy Tuska nagle atakują go w histerycznym tonie za to, że jest zbyt pobłażliwy dla PiS w ogóle, a dla Macierewicza zwłaszcza, to jest to świadectwo rozchwiania nie tylko politycznego (wszystkie platformiane cwaniaczki pozostają wciąż oczywiście w pełni posłuszne patronowi, ale już rozglądają się pilnie, kto ich uratuje, jak patron pójdzie na dno – i wiadomo, dokąd się kierują ich spojrzenia) ale także huśtawki nastrojów. „Ludzie zdolni tylko do naprzemiennego odczuwania strachu i pogardy”, ileż już razy cytowałem to genialne podsumowanie mentalności peerelowskich elit pióra Jerzego Dobrowolskiego. Ta mentalność się nie zmienia. Zmienia się tylko, pod wpływem niepokojących sondaży, faza.