Nie, nie, proszę Państwa. Nie chodzi mi wcale o starość. A już zwłaszcza nie zamierzam szydzić z tego strasznego dobiegu żywota, gdy człowiek staje się bezbronny wobec świata i jeśli zawczasu nie otoczył się obroną troskliwej i czułej rodziny, może zostać obrabowany bądź wykorzystany przez każdego, byle cwany chłystek zdolny mu wmówić, że jest jego wnuczkiem, sprzedać za potworne pieniądze badziewiaste garnki czy polisolokatę albo wprawić w przeświadczenie, że „kraj stacza się w przepaść”, a Kaczyński „celowo wyprowadza nas z Europy, żeby włączyć do Rosji”. Pewnie, że to straszne, gdy ludzie, których się kiedyś szanowało i chciałoby zapamiętać z ich wspaniałego dorobku zawodowego, nagrani medialną histerią i ze straszną nienawiścią plotą bezwstydnie, z namaszczeniem i na koturnach, jakieś nieludzkie kocopały, już nawet nie tyle cytując wstępniaki tefałenowsko-springerowskiego agit-propu, co tworząc ich sklerotyczne karykatury (nie przesadzam, nagranie chyba nadal jest dostępne w sieci). Ale to tylko przejaw czegoś jeszcze bardziej zasmucającego.
Myślę o rozkładzie i upadku szerszej formacji, który się w wygłoszonych przez Opanię i Fedorowicza schizotekstach przejawia. O rozkładzie jej języka pojęciowego.
Wybitny aktor powiada, że pozostał mu już tylko jeden autorytet – Andrzej Rzepliński. Wydaje mi się, że człowiek rozumiejący staroświeckie słowo przyzwoitość nigdy by czegoś podobnego powiedzieć nie mógł. Andrzej Rzepliński – autorytet? Kto?!
Pomińmy sprawy merytoryczne sporu pomiędzy nim i partią, do której zawsze było mu blisko, a ich politycznymi przeciwnikami. Pomińmy naginanie i łamanie konstytucji, uzasadnianie pokrętnie „wyższą koniecznością” jej obrony. Pomińmy też jego niezbyt przyjemny charakter, z którym nie każdy się zetknął – bo to, że ktoś jest nadęty, uczulony na punkcie swej wielkości i zadufany w sobie nie dyskwalifikuje przecież do pełnienia funkcji publicznych.
Ale przecież Rzepliński to człowiek, który „wyhodował” sobie sto kilkadziesiąt tysięcy złotych dodatku do i tak niewąskiej odprawy kombinując na „niewykorzystywanym” urlopie. Korzystając z faktu, że obowiązki sędziowskie – nie mam nic przeciwko temu, że suto opłacane, tak być powinno – nie były absorbujące, po prostu nie wpisywał do oficjalnych papierów czasu, który przeznaczał na wypoczynek, jako czasu wolnego. I tak sobie przez kadencję uzbierał „niewykorzystanych urlopów” za wspomnianą sumkę.
Mniejsza, że było to sprzeczne z prawem – przepisy nakazują, iż pracownikowi nie wolno gromadzić niewykorzystanego urlopu, i że odpowiedzialny za dopilnowanie, by do takich kombinacji nie dochodziło, jest kierownik jednostki – którym wobec siebie był sam Rzepliński. Naruszenie tej rangi przepisów nie jest zapewne wielkim przestępstwem, wykroczeniem jedynie.
Ale przecież nie chodzi o to, tylko o to, że piastując wysoką godność, korzystając – jak widać po słowach pana Opani – z autorytetu swej profesury, urzędu, swej społecznej pozycji, pan Rzepliński nie widział nic niestosownego, żeby tak kombinować. No bo „szkoda tych paru tysiączków”, jak to ujął był Nikodem Dyzma, nasz kulturowy archetyp pazernego, sprytnego i pozbawionego poczucia przyzwoitości chama.
Jeśli taki pazerny cwaniaczek może być dla kogoś autorytetem – to znaczy, że i ten ktoś, i ludzie, wśród których żyje, nie wiedzą, co oznacza słowo przyzwoitość. Fakt, że pan Rzepliński pod tym względem się wcale w swoim środowisku nie wyróżniał, jest moim zdaniem dowodem, że całe ono jest przegniłe, zdegenerowane i do reszty cwaniackie.
Czcigodni w teorii członkowie Trybunału Konstytucyjnego kombinują (bo i podwładni Rzeplińskiego „optymalizowali” sobie tym samym sposobem odprawy) na ekwiwalentach urlopowych. Wiceprezes sądu rejonowego w Żyrardowie widząc, że starsza pani przed nim omyłkowo zostawiła na ladzie pięćdziesięciozłotówkę, ukradkiem chowa banknot do kieszeni i udaje, że nic nie widział – i gdy okazuje się, że zarejestrowały to sklepowe kamery, bynajmniej nie jest za to w swoim środowisku otoczony ostracyzmem. Niby dlaczego? A czy są otaczani ostracyzmem sędziowie przyłapywani na kradzieżach sklepowych, na bezczelnych kłamstwach? A czy kogoś to uderzyło, że rzecznik osławionej Krajowej Rady Sądownictwa, będąc posiadaczem ponad 20 cennych nieruchomości (osobne pytanie jak zdobytych) handryczy się z własną córką, żądając od niej, skoro osiągnęła dorosłość, zwrotu 20.000 (słownie – dwudziestu tysięcy) złotych alimentów, które był na jej wychowanie wypłacał, jak teraz uznał, w zbyt wysokim wymiarze?
Nie chcę się pastwić akurat szczególnie nad stanem sędziowskim. To przypadek, że znalazł się na politycznej linii frontu, więc akurat trafiają do mediów fakty kompromitujące szczególnie te grupę zawodową. Ale czyż jest jakakolwiek etyka w naukowcach, tolerujących plagiaty? Udających, że nie wiedzą, jak studenci przynoszą im prace, których na pewno nie byli w stanie napisać sami – no bo po co sobie psuć statystyki produkcji magistrów i doktorantów, z których się jest rozliczanym? W dziennikarzach, szefach mediów i moralistach, sprzedających się jak zwykłe prostytutki układom gwarantującym – do pewnego czasu – „ustawienie” siebie i bliskich?
Tylko w stanie moralnego rozkładu, w jakim znalazła się zdeprawowana przez Michnika inteligencja – czy raczej postinteligencja – III RP może nie być otaczany powszechnym potępieniem taki alimenciarz, jak Kijowski. Ba, nie tylko nie jest otoczony pogardą, ale stawiany, podobnie jak cwaniaczek Rzepliński, na moralnych piedestałach. Ba, mało alimenciarza, jest jeszcze przy nim i alfons, który ma proces za czerpanie zysków z wysyłania kobiet do burdeli!
Nic się nie liczy, nie ma żadnej przyzwoitości.
Jesteś z nami – jesteś godny szacunku. Dlaczego jesteś go godny? Inni godni szacunku za to ręczą. Oszust za cwaniaka, dziwka za alimenciarza, złodziejaszek za pasera, wszyscy sobie nawzajem wystawiają świadectwo nobliwości. Kapuś kapusiowi – to najczęściej. O, popatrzcie choćby na tego „profesora”, który nie zrobił nawet doktoratu, nie ma żadnego naukowego dorobku, wszystko w życiu zawdzięcza politycznym, partyjnym nominacjom (tak, to o panu, magistrze Stępień!), ale nie ma tej odrobiny przyzwoitości, by nie protestować przeciwko bezustannemu przypisywaniu mu tytułu, do którego nie ma prawa – tak, jak podobno Radosław Sikorski miał skromnie nie protestować przeciwko braniu go za potomka generała Sikorskiego; tylko że na angielskiej uczelni ujawnienie fałszu skończyło się utratą twarzy, a w obozie III RP nikt już nawet nie wie, co to jest.
Pluj na PiS – będziesz ogłaszany autorytetem. Miej czelność stawiać się naszej sitwie – będziemy cię pomawiać, obsypywać obelgami i potępiać z cokołów arbitrów elegancji i moralności, które między siebie rozdzieliliśmy, tak jak szabrownicy dzielili się z łupami, wzgardzonymi przez armię czerwoną w zdemolowanych dworach. Herszt bandy rozbezczelnionych parweniuszy, który nigdy nie odciął się od brata – stalinowskiego mordercy, śmie orzekać z medialnych wyżyn komu się podaje, a komu nie podaje ręki, a chytra baba, która latami kryła bandycki proceder rozkradania kamienic i „czyszczenia” ich z lokatorów, pytana o to każe się dziennikarce „spalić ze wstydu”.
„Elity”. Salon. Jakieś straszne, postkomunistyczne saturnalia, burdel, w którym ladacznice poprzebierały się za markizy, a alfonsi za kaznodziejów.
„Inteligencjo, bądź!” – śpiewał Wojciech Młynarski. Nie posłuchała. Zeświniła, sprostytuowała i usprawiedliwiła to wszystko poczuciem zagrożenia ze strony „hołoty”, owego miłoszowskiego „człowieka prostego”, którego pomiot peerelowskiego społecznego awansu darzy z natury żywiołową nienawiścią i pogardą, przetworzoną w nienawiść do „pisowców”. Co nie przeszkadza oczywiście, że od czasu do czasu jakiś kabotyn nie zdający sobie już nawet sprawy z rozmiarów swego błazeństwa westchnie cichutko o „herbertowskiej kwestii smaku” i ku podziwowi podobnych sobie rzuci w zadumie – ach, poza naszym gronem to już nie ma prawdziwych autorytetów, prawdziwych inteligentów i ludzi czcigodnych… No, może jeszcze profesor Rzepliński…
Jak to zwykł mawiać pan hrabia z „Operetki” Gombrowicza: „rzyg, rzyg, rzyg!”
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.