Nie tak dawno złożył on publicznie paskudny donos na profesora Sławomira Cenckiewicza, aby zablokować kandydaturę uznanego historyka na prezesa IPN. Teraz zaś na łamach portalu wPolityce.pl złożył donos na mnie, domagając się aby zajęła się mną – tak, to nie żart – Reduta Dobrego Imienia!
O cóż tym razem chodzi? O to, co zawsze. Czyli, że ośmielam się mieć inne poglądy historyczne niż Zaremba i inni egzaltowani brązownicy naszej historii. Mało tego, wyraziłem je na łamach „Do Rzeczy” w artykule „Nie dla gloryfikowania LWP”.
Już dawno obiecałem sobie, że nie będę odpowiadał na kolejne napastliwe ataki Zaremby na mnie. Teksty te zawsze były bowiem pełne jadu, najgorszych obelg, insynuacji i wypaczania moich intencji. Utrzymane były w tonie histerycznym, niemęskim.
Ja zaś jestem zwolennikiem staroświeckiego poglądu, że spór powinna rozstrzygać siła argumentów, a nie to kto głośniej krzyczy. Okrzyki oburzenia cechują tych, którzy nie potrafią obronić swojego stanowiska w normalnej, cywilizowanej dyskusji. Z Zarembą nie miałem więc o czym rozmawiać.
Skandaliczna forma ostatniej napaści zmusza mnie jednak do zabrania głosu. Mieszanie instytucji typu Reduta Dobrego Imienia do debaty historycznej jest bowiem czymś kuriozalnym. Próbą sterroryzowania niewygodnego polemisty i dławienia wolności słowa w najgorszym sowieckim stylu.
Dziwię się, że redakcyjni koledzy Zaremby nie powstrzymali go przed opublikowaniem tego kompromitującego tekstu.
Przejdźmy jednak do rzeczy. Zarembę oburzyły w moim artykule dwie sprawy. Po pierwsze zestawienie paktu podpisanego przez Władysława Sikorskiego z Sowietami w 1941 roku z paktem podpisanym przez marszałka Philippa Pétaina z Niemcami w roku 1940.
Zaremba zareagował na to zgodnie z zasadami lewicowej politycznej poprawności, która porównanie z Pétainem każe traktować jako obelgę. Tymczasem ja, jako konserwatysta, francuskiego marszałka bardzo poważam.
Uważam, że źle się stało, iż w Polsce pod okupacją niemiecką nie znalazł się taki mąż stanu jak Pétain. Jak pokazuje przykład Francji, osiągnięcie ugody z Niemcami oszczędziłoby bowiem naszemu narodowi wiele krwi. Pisałem o tym szeroko w książce „Opcja Niemiecka” i nie ma teraz sensu powtarzać wszystkich argumentów.
Motywem działania Pétaina nie była bliskość ideologiczna z narodowym socjalizmem – jak w przypadku Vidkuna Quislinga – ale francuski patriotyzm. Sam Pétain pytany dlaczego poszedł na ugodę z Niemcami odpowiedział, że chciał, aby Francja uniknęła losu Polski. Był to klasyczny przykład prowadzenia skutecznej polityki realnej.
Kiedy zestawiam kogoś z Pétainem nie jest to więc obelgą – jak wydaje się to Zarembie – ale nobilitacją.
Druga sprawa, która wywołała złość Zaremby, to określenie akcji „Burza” jako kolaboracji. Trudno mi zrozumieć skąd ten krzyk, bo pogląd ten konsekwentnie głoszę od lat. I Zaremba już co najmniej kilka razy publicznie się z tego powodu oburzał. Nie powinno to być więc dla niego żadną nowością.
Tak jak dla mnie nie jest nowością skandaliczna manipulacja, której dopuszcza się Zaremba. Aby podjudzić na mnie czytelników twierdzi, że „zniesławiam wykonawców” akcji „Burza”. Tymczasem już chyba setki razy pisałem, że moja krytyka nie jest wymierzona w zwykłych żołnierzy AK, którzy wypełnili swój żołnierski obowiązek wzorowo. Uważam, że powinniśmy być z nich dumni.
Krytycznie oceniam natomiast dowódców AK, którzy wydali rozkazy nakazujące witać na polskiej ziemi sowieckiego okupanta i pomagać mu w walce z Niemcami. Przyniosło to katastrofalne skutki w postaci masowych aresztowań AK-owców przez NKWD. Wielu z tych polskich patriotów zostało zamordowanych lub wywiezionych do łagrów.
Wydając rozkaz do przeprowadzenia akcji „Burza” dowództwo AK podało Sowietom swoich żołnierzy na tacy. Był to czysty obłęd, za który zapłaciliśmy straszliwą, krwawą cenę. Szminkowanie historii, jakie uprawiają nasi brązownicy historii, nie jest w stanie ukryć tego smutnego faktu.
Teraz zajmijmy się samym terminem kolaboracja. Wbrew temu co pisze Zaremba – wykazując się przy tym zdumiewającym brakiem erudycji – nie jestem pierwszym, który go używa w kontekście akcji „Burza”. Powtarzam to oczywiście za moim mistrzem Józefem Mackiewiczem.
„Używamy słowa «kolaboracja» – pisał Mackiewicz o akcji „Burza” – nie dla wysunięcia jakowegoś zarzutu, a dla ścisłego ustalenia stanu faktycznego. Współpracownictwo bowiem z armią i kierownictwem ościennych władz na własnym terytorium jest kolaboracją (Polski Słownik wyrazów obcych Lama)”.
Bardzo podobnie ten termin tłumaczą również współczesne słowniki. Według „Słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych” Władysława Kopalińskiego kolaborantem jest ten, kto „współpracuje z nieprzyjacielem, okupantem”, a według „Słownika języka polskiego” PWN kolaboracja to „współpraca z nie popieraną przez większość społeczeństwa władzą, zwłaszcza z władzami okupacyjnymi”. Akcja „Burza” spełnia wszystkie te kryteria. Chyba oczywiście, że wkraczającą do Polski Armię Czerwoną uznamy nie za okupanta, ale za „wyzwoliciela”.
„Wielkie mocarstwa zachodnie mogły być w drugiej wojnie światowej sojusznikiem Sowietów i de iure, i de facto – podkreślał Mackiewicz. Polska natomiast, ze względu na swą słabość i położenie geograficzne, mogła być sojusznikiem tylko de iure. Natomiast de facto stawała się przez ten sojusz kolaborantem z najeźdźcą sowieckim.”
Wybitny historyk Władysław Pobóg-Malinowski tak pisał zaś o będącym kulminacją „Burzy” powstaniu warszawskim:
„Nic nie obali prawdy, że powstanie w Warszawie jako forma współdziałania z armią moskiewską w walce z Niemcami mogło być tylko kolaboracją z nowym najazdem i torowaniem mu drogi do jego celów.”
Nawet ulubieniec Zaremby premier Stanisław Mikołajczyk w depeszy wysłanej do kraju w lipcu 1944 roku pisał, że Polskie Państwo Podziemne powinno „okazać do ostatniej chwili wysiłek walki i gotowość kolaboracji”. Oczywiście walki z Niemcami, a kolaboracji z Sowietami.
Jak to dobrze, że Mackiewicz, Pobóg-Malinowski i Mikołajczyk nie dożyli naszych czasów! Zaremba w swoim delatorskim zapędzie ich również niechybnie zadenuncjowałby bowiem Reducie Dobrego Imienia.
Ale żarty na bok. Nazywanie akcji „Burza” kolaboracją nie stanowi żadnej nowości. Określenia tego używali już inni publicyści i historycy. Można się z takim ujęciem sprawy zgadzać lub nie – ale po co od razu obrzucać polemistę najgorszymi obelgami i szczuć na niego Redutę? Wystarczyłaby przecież zwykła, merytoryczna polemika.
O cóż więc chodzi Piotrowi Zarembie? Klucz znajduje się na początku jego tekstu. Mam na myśli fragment, w którym publicysta wPolityce.pl irytuje się, że w ostatnich latach napisałem sporo książek.
Zaremba jest nieuczciwy wobec swoich czytelników nie informując ich, że jego obsesja na moim punkcie związana jest z pewnym osobistym kompleksem. Otóż Zaremba również próbuje co pewien czas napisać książkę historyczną, ale za każdym razem – przynajmniej do tej pory – kończyło się to żałosnym fiaskiem.
Jego książki spotykały się z całkowitym brakiem odzewu i sprzedawały się w mikroskopijnej ilości egzemplarzy. Dlaczego? Zarembie brakuje tego co określa się popularnie jako polot, dryg do ciekawego pisania. Publicysta ten nie ma żadnych własnych, oryginalnych koncepcji, nie potrafi czytelnika niczym zaciekawić ani poruszyć.
Ostatnio miałem okazję przekartkować jego najnowsze „dzieło”. Aż trudno było mi uwierzyć, że można popełnić takie nudziarstwo! Jest to czysta grafomania.
Moje książki cieszą się tymczasem sporym powodzeniem. Można się z zawartymi w nich tezami zgadzać lub nie, ale trudno nie dostrzec, że inspirują czytelników do prowadzenia ciekawych sporów i historycznych polemik. Moje książki po prostu ludzi obchodzą.
I tu właśnie jest pies pogrzebany.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.