Lubię nowoczesne taksówki. Podoba mi się, że można zamówić je przesunięciem palca w aplikacji na smartfonie, że można zobaczyć, kto bierze kurs i za ile przyjedzie, a nawet obserwować na mapie, jak do nas podąża.
Mniej jednak podoba mi się to, jak tymi taksówkami bywam zazwyczaj wożony. Bo w 99 przypadkach na 100 trafiam tam na obcokrajowców, którzy zwykle nawet nie mogą porozumieć się po polsku (naprawdę nie pamiętam, kiedy uberem czy boltem wiózł mnie Polak). Są to najczęściej Gruzini, Kazachowie, Azerowie – teraz trochę rzadziej Ukraińcy – oraz np. Pakistańczycy. Należę do tej grupy Polaków, którą w podstawówkach w PRL jeszcze przymuszano do nauki języka „bratniego kraju”, więc jestem w stanie z kierowcami porozmawiać. I, owszem, ciekawie jest dowiedzieć się od Gruzina, które rosyjskojęzyczne komedie warto jeszcze obejrzeć. Natomiast całkiem nieciekawie jest czuć się w taksówce jak na polu minowym, patrząc na kierowcę gubiącego się w mieście i będącego czasem o włos od spowodowania niebezpiecznej sytuacji na drodze.
Najgorszą przygodę przeżyłem z pakistańskim studentem, który nie tylko nie mówił po polsku, lecz także po angielsku porozumiewał się w stopniu, który mocno utrudniał komunikację. Po tym, jak wyznał mi, że polskie prawo jazdy zdobył w jednym z mazowieckich wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego, na pełnej prędkości przejechał przez przejazd kolejowo-drogowy, uznając znak STOP za ozdobę. Poprosiłem wówczas, żeby jednak mnie wysadził przed końcem trasy, i wystawiłem negatywną ocenę.
Wypadki i kolizje
Problem w tym, że to nie są wyłącznie moje osobiste perypetie – obcokrajowcy jeżdżący w firmach z aplikacji powodują dość często kolizje i wypadki na polskich drogach.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.