Robi się gorąco tego lata. Z jednej strony, realizując politykę dekomunizacji przestrzeni publicznej, ogłaszamy zamiar usunięcia wszystkich „pomników wdzięczności” wobec sowieckich „wyzwolicieli”– w istocie znaków imperialnej zwierzchności Moskwy. Duma zgrzyta zębami i grozi sankcjami. Postępujące dochodzenie w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej, prowadzone pod patronatem Ministerstwa Obrony Narodowej RP, wskazuje coraz poważniejsze przesłanki na rzecz tezy o możliwym zamachu, a tropy prowadzą do Rosji… A tu wojsko rosyjskie szykuje się właśnie do największych w najnowszej historii manewrów za naszą wschodnią granicą: „Zapad 2017”.
Na terenie Białorusi we wrześniu 13 tys. żołnierzy Putina (a z zapleczem technicznym i logistycznym kilkakrotnie więcej) będzie ćwiczyć rozmaite warianty wojny z sąsiadami. Już w drodze na manewry rosyjscy desantowcy praktykują w obwodzie kaliningradzkim atak na wybrzeże sąsiedniego państwa. Niektórym przychodzą na myśl manewry „Zapad 1981”. Tamte były jeszcze większe (blisko 100 tys. żołnierzy, wtedy jeszcze Armii Sowieckiej), też miały budzić grozę – no i skończyły się nie najlepiej dla nas. Nie wojną, co prawda, ale stanem wojennym. Groza wraca, bo nasz rząd szarżuje zanadto?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.