Wśród pracowników szkół wyższych nie brakuje przeciwników wprowadzenia konieczności uzyskiwania przez nich zgody rektorów na dodatkowy etat w innej uczelni; do tej pory wystarczyło, że ich o dodatkowym zajęciu jedynie poinformowali.
Czyli nie brakuje przeciwników czegoś, co od 25 lat obowiązuje w Polsce w każdej dobrze zarządzanej prywatnej firmie. Takiej, której szef – w trosce o interes swoich klientów, a także, nie ukrywajmy, interes właścicieli firmy – ma nie prawo, ale obowiązek nie chcieć i nie lubić dzielić się z innymi, często konkurencyjnymi firmami, opłaconym przez siebie czasem swoich pracowników.
Pracownikom polskiej budżetówki, z pracownikami naukowymi włącznie, ta lekcja korporacyjnego ładu z pewnością się przyda. A skoro owej zasady nie potrafią wprowadzić (Nie mają odwagi? Nie umieją lub nie chcą dostrzec w tym interesu swoich uczelni?) sami rektorzy, dobrze, że zadanie to zostało im narzucone.
I w dodatku, proszę mi wierzyć, wszystkim (a napewno wszystkim dobrym, a wyłącznie na nich powinno nam, podatnikom, zależeć) to się opłaci. Nie tylko bowiem dobrym studentom (na krótką i długą metę), ale także dobrym naukowcom (co najmniej na długą metę). Pierwszym zagwarantuje więcej uwagi ze strony ich wykładowców, natomiast tym wykładowcom, których uwagę rozprasza teraz praca na dwóch, a bywa, że i trzech etatach, pozwoli się skupić na powiększeniu własnego dorobku naukowego oraz doskonaleniu rzemiosła dydaktycznego. A to z pewnością z czasem wyjdzie na dobre (także pod względem finansowym) im oraz polskiej nauce, a więc pośrednio nam wszystkim.
Na razie bowiem dwa najlepsze polskie uniwersytety – Warszawski i Jagielloński – które niezmiennie wymieniają się pierwszym i drugim miejscem w niemal wszystkich krajowych rankingach szkół wyższych, w uznawanym za miarodajny, tzw. szanghajskim rankingu międzynarodowym, także niezmiennie okupują lokaty w odległej czwartej setce. W niedawnej edycji Jagielloński znalazł się na miejscu 352., a Warszawski – na 394. Dalej: pod względem innowacyjności, za którą w sporej mierze odpowiadają przecież ludzie nauki, też wleczemy się w ogonie; w UE gorsi od nas są tylko Rumuni, Łotysze i Bułgarzy. A z kolei słynny „polski boom edukacyjny”, sprowadzający się do znacznego powiększenia odsetka Polaków mogących się dziś wylegitymować dyplomem wyższej uczelni, to bardziej bum niż boom, czego dowodem jest choćby wysoki poziom bezrobocia wśród absolwentów rozmaitych Alma Mater, będący rezultatem między innymi właśnie marnej jakości polskiego wykształcenia wyższego.
Stąd: ograniczenie dostępu do „drugich (i trzecich) etatów” oczywiście nie jest wystarczającym krokiem do uzdrowienia polskich uczelni, ale z pewnością jednym z nich.