ONapoleonie pisać można bez końca, o poświęconych mu filmach przez jakiś czas, do wyczerpania tematu, natomiast o „Napoleonie” Ridleya Scotta wystarczy napisać niewiele. Jest to bowiem dwuipółgodzinne ćwiczenie z formy, w którym to, co najważniejsze – czyli cesarz Francuzów – ukazane jest mniej ciekawie od bitew; bitwy natomiast ukazane są umiarkowanie ciekawie.
Wińmy Napoleona, gdyż miał zbyt intrygujące, niesamowite i pełne niezwykłych osiągnięć życie. Wińmy Ridleya Scotta, który od lat udowadnia, czym jest w kinie przerost formy nad treścią. Na końcu zaś możemy winić siebie, bo przecież doskonale wiedzieliśmy, w jakim kierunku wspomniany Ridley Scott dryfuje, więc wiedzieliśmy też, czego oczekiwać, wybierając się do kina. Nie pomogą gniewne pomruki reżysera, który francuskiej prasie, krytykującej film, odpowiedział: „Francuzi nawet samych siebie nie lubią”, a historykom krytykującym nieścisłości odrzekł uprzejmie: „A skąd wiecie, jak było? Byliście tam?” oraz mniej uprzejmie: „Zamknijcie się, k…”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.