Polityka krótkowzrocznych premierów III RP, drżących na samą myśl o wizycie rozwścieczonych górników w Warszawie, sprawia, że wkrótce niewiele zostanie z polskiego górnictwa.
Z jednym wyjątkiem – premiera Jerzego Buzka. Tylko on miał odwagę wziąć się za bary z tą branżą – za jego rządów zamknięto ponad 20 najgorszych kopalń i zwolniono 100 tys. górników. Za to każdy z pozostałych premierów ponosi odpowiedzialność za zbliżający się kres górnictwa węgla kamiennego w Polsce w stopniu, który odpowiada czasowi, przez jaki rządził Polską. A więc największa odpowiedzialność ciąży na Donaldzie Tusku, który stał na czele rządu aż siedem lat – ponad jedną czwartą czasu trwania III RP. A najmniejsza – na razie – na Ewie Kopacz, która jest u władzy od kwartału.
I ona jednak uparcie kopie grób dla polskiego górnictwa. Szykowane przez jej rząd zamknięcie czterech najbardziej nierentownych kopalń zadłużonej na 4,2 mld zł Kompanii Węglowej (KW) i zwolnienie 5–6 tys. górników (za jedne 2,3 mld zł, które będą musieli zapłacić podatnicy) niewiele bowiem pomoże (według ekspertów, aby polskie górnictwo mogło stanąć na nogi, spośród 100 tys. górników odejść musi 30–40 tys.). Co gorsza, Kopacz chce przy tej okazji pociągnąć na dno także polskie koncerny energetyczne, które stara się zmusić do wchłonięcia, czyli uwiązania sobie u szyi – niczym młyńskie koło – pozostałych 10, w większości przynoszących straty kopalń.
A przecież kopalnie te nie mają żadnych szans na przetrwanie, jeśli pozostaną państwowe. Jeśli nie mają szans, bo pracuje w nich zbyt wielu zbyt wysoko opłacanych, w dodatku mało wydajnych górników, zorganizowanychw związki zawodowe, które nie pozwolą wielu z nich zwolnić, a wszystkim pozostałym okroić pensji i odebrać przywilejów (trzynastek, czternastek, deputatów węglowych, bonów żywnościowych itd.). A jedynie w ten sposób można byłoby ich kopalnie przekształcić w rentowne przedsiębiorstwa.
Czyli nie pozwolą zrobić tego, co było możliwe w tych kopalniach, które są prywatne. W Bogdance, gdzie górnicy są dużo wydajniejsi (każdy wydobywa 1655 ton węgla rocznie wobec 700 ton w państwowej Kompanii Węglowej) i zarabiają o jedną trzecią mniej od kolegów z KW, dzięki czemu ich firmie nie zagląda śmierć w oczy. Albo w należącej do prywatnego czeskiego koncernu EPH kopalni Silesia (1550 ton rocznie), która cztery lata po sprywatyzowaniu zaczyna przynosić zyski.
Sprawa jest więc prosta: albo sprywatyzujemy kopalnie (rzecz jasna zachowując w rękach państwa – ze względu na strategiczne znaczenie branży – złotą akcję w każdej z nich), albo wcześniej one po prostu upadną i już nie będzie czego prywatyzować. A wtedy tyle będziemy mogli się cieszyć polskim górnictwem, ile go zostanie w Bogdance oraz w Silesii i oby gdzieś tam jeszcze.