Obie te sprawy wstrząsnęły opinią publiczną w Polsce. Pierwsza już prawie 10 lat temu. Dziennikarze pokazali, że w serwisie YouTube sławę zdobywa niejaki "Frog". A zdobywa ją, pokazując, jak drogim bmw rozpędza się po miejskich ulicach do gigantycznych prędkości. Na publicznej drodze z innymi jeździ tak, jakby brał udział w komputerowej grze.
Zdanie policji było proste. Robert N. publikował nagrania ze swoich przejażdżek w 2014 r., więc sam gromadził na siebie dowody. Zostały zabezpieczone, sprawa trafiła do sądu. Prokuratura nie chciała, by skończyło się na mandacie, więc zaryzykowała zarzut sprowadzenia zagrożenia katastrofą w ruchu lądowym, za co grozi już więzienie.
Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa uniewinnił jednak od razu Roberta N. w sprawie szalonej jazdy w Warszawie. To wówczas padły kuriozalne słowa sędzi, która powołała się na opinię biegłych, którzy uznali, że "Frog" nie zagrażał spowodowaniem katastrofy w ruchu lądowym, „ponieważ pomimo brawurowej jazdy, poruszając się z dużą prędkością i powodując dezorganizację na drodze, oskarżony w krytycznym czasie panował nad swoim pojazdem”. To było – nie pierwsze zresztą w wykonaniu polskich biegłych sądowych zajmujących się rekonstrukcjami wypadku – splunięcie opinii publicznej w twarz.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.