Przede wszystkim, gwoli wyjaśnienia – to nie był wywiad, tylko wykład. Profesor Putin wygłosił swoje historiozoficzne teorie, będące zręczną mieszanką faktów, manipulacji i fałszerstw historycznych. A niezbyt rozgarnięty uczniak Carlson słuchał i niewiele rozumiał. Z dziennikarskiego punktu widzenia – totalna kompromitacja, po której "dziennikarz" powinien zapaść się pod ziemię. Nie chodzi o sam fakt rozmowy z Putinem, ale o sposób jej przeprowadzenia. Elementarz dziennikarskiego rzemiosła nakazuje dopytywać, konfrontować rozmówcę z opiniami jego ideowych przeciwników, szczególnie jeśli rozmówca ten jest, najdelikatniej rzecz ujmując, uważany za kontrowersyjnego i bynajmniej nie jest uważany powszechnie za autorytet. Co więcej, Carlson nawet pochwalił Putina za "encyklopedyczną wiedzę". Czyli, samemu będąc chyba autorytetem dla milionów swoich amerykańskich fanów, w pewnym sensie Putinowi przytaknął. Zaakceptował jego wizję historii bez zastrzeżeń. Idąc na ten wywiad, musiał wiedzieć, że ma do czynienia z człowiekiem, który uwielbia bawić się w analogie i dygresje historyczne.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.