Bezpośrednio po wyborach Jarosław Kaczyński zaskoczył partię i jej wyborców, publicznie biorąc na siebie całkowitą odpowiedzialność za błędy, które – jak przyznał – doprowadziły do utraty władzy. Deklaracja w normalnej demokracji oczywista i stanowiąca początek naturalnego procesu rozliczania przegranej, wyciągania z niej wniosków i wprowadzania zmian obliczonych na odzyskanie zaufania wyborców tutaj miała jednak sens dokładnie odwrotny: „Jeśli ktoś chciałby rozliczać błędy kampanii i ośmiu ostatnich lat, to będzie musiał się zmierzyć osobiście ze mną”. Nieoczekiwane oświadczenie, choć gołosłowne, bo nie towarzyszyły mu żadne konkrety co do owych błędów, rzeczywiście skutecznie ostudziło frakcje, które już szykowały się, by skoczyć sobie do gardeł ze wzajemnymi oskarżeniami. Ale nic za darmo. Udało się zapobiec wzajemnemu wywlekaniu sobie brudów, czego Kaczyński zapewne słusznie się obawiał – powyborcze rozgoryczenie wyraziło się tylko w szemraniu, nie w otwartej krytyce; pomógł w tym zresztą Tusk, uruchamiając przeciwko PiS działania z pogranicza politycznego bandytyzmu. Ubocznym skutkiem było jednak zaszczepienie w PiS, a zwłaszcza w jego eksperckim zapleczu, w przeciwieństwie do aparatu partyjnego nieskłonnym do dyscypliny, myśli, że Jarosław Kaczyński nie jest już nieomylny, że także on, a nie tylko nieudolni współpracownicy, odpowiada za przegraną i także on powinien zostać rozliczony. Była to „incepcja” brzemienna w skutki. Sanacja, której wzorzec kopiowany jest w Polsce współczesnej we wszystkich nurtach politycznych, ale w PiS uczyniono to najbardziej otwarcie, opiera się na zaufaniu do nieomylności wodza, bo owej nieomylności dowodzą jego sukcesy. Jak to ujmował modelowy piłsudczyk z powieści Andrzeja Struga: „Komendant nas zawsze z najgorszych opałów cało umiał wyprowadzić, i zawsze wyprowadzi”.
Jarosław Kaczyński przetrwał ćwierć wieku niewiarygodnej propagandowej kanonady i brutalnych ataków, a następnie dokonał cudu, który w pewnym momencie nikomu już, poza najwierniejszymi wyznawcami, nie mieścił się w głowie: zdobył dla polskiej prawicy (pomińmy tu spory co do ścisłości tego określenia) Sejm, Senat, prezydenturę, TVP, TK i wiele innych ośrodków władzy. Właśnie to sprawiało, że mógł pozwolić sobie na najróżniejsze wolty, niezrozumiałą politykę personalną, nawet jawne odstępstwa od ideowych pryncypiów, w imię których PiS szedł do władzy – bolesne szczególnie w stosunkach z Unią Europejską. My nie rozumiemy, o co chodzi, ale on na pewno wie, trzeba zaufać, że ostatecznie wyjdzie to na dobre.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.