Dziesięć lat temu, 16 maja 2014 r., zmarł Marek Nowakowski, najważniejszy pisarz, jakiego poznałem w swoim życiu. Autor książek rozpoznawalnych po jednym zdaniu, po jednej frazie. Mistrz krótkiej formy prozatorskiej, opowiadań skromnych objętościowo, ale wielkich duchem, ukazujących naszą doczesność, ze wszystkimi jej uniesieniami i małościami. Tworzącymi niepowtarzalną historię Polski drugiej połowy zeszłego stulecia. Prawdziwą w każdym calu, ten pisarz bowiem świadomy był tego, że – jak powtarzał – „sztuka to nie żadna lekkość i bajeczna kraina uniesień, ale ciężka harówa, gdzie najważniejsza jest uczciwość wobec siebie i mozolne przedzieranie się przez gąszcz kłamliwych słów w poszukiwaniu tego jednego jedynego, które przylega do rzeczy jak skóra do ciała”.
To poszukiwane słowo musiało być wolne. Czterdzieści lat temu, w marcu 1984 r., Nowakowski został zatrzymany i uwięziony na Rakowieckiej tylko za to, co pisał. Po protestach w kraju i za granicą komunistyczne władze ugięły się i wypuściły pisarza na mocy amnestii zadekretowanej na 40-lecie Polski Ludowej. A przecież szykowały mu proces; nie został internowany. Miał zostać skazany.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.