„Barnevernet” – to słowo, które u cudzoziemców w Norwegii wywołuje dreszcze. Ta instytucja odbiera bowiem dzieci rodzicom. Często niesłusznie i na zawsze. A w tle są miliardy, które zarabiają prywatne domy opieki.
Gestapo”, „państwowi porywacze dzieci” – to tylko niektóre określenia, jakich imigranci w Norwegii używają wobec tamtejszej służby zajmującej się ochroną dzieci. Barneverntjenesten (zwana skrótowo Barnevernet) zapracowała na złą sławę. Ma chronić najmłodszych przed przemocą domową i - jak wynika z oficjalnych danych – w Norwegii jest potrzebna. Statystyki wskazują, że w tym pięciomilionowym kraju przemocy od najbliższych doznaje ponad 150 tys. dzieci. W dzieciństwie z psychiczną przemocą styka się co szósta dziewczynka i co dziewiąty chłopiec.
Norweska służba często zabiera jednak dzieci rodzicom, którzy niczego złego się nie dopuścili. Najgorzej mają imigranci. Urzędnicy utrudniają im kontakt z odebranymi dziećmi, zakazują rozmów w ojczystym języku, pytań o uczucia lub tłumaczenia sytuacji.
Dziś 50 polskich dzieci tkwi w norweskich ośrodkach lub rodzinach zastępczych, ale ta liczba może być dużo większa. – Władze norweskie nie informują nas o przejęciu opieki nad polskimi dziećmi. To przypadki zgłoszone nam przez rodziców – mówi Sławomir Kowalski, polski konsul w Oslo. (…)