Biograf Coppoli, Sam Wasson, o filmie "Megalopolis" opowiada z nabożną czcią. Jego książka (ukazała się właśnie po polsku i nosi tytuł "Francis Ford Coppola. Rewolucjonista") ukończona została w roku 2023, gdy Coppola pracował już na planie nad realizacją swojego wieloletniego marzenia. Ale wciąż "Megalopolis" jest jeszcze wtedy jedynie niezrealizowanym finałem opowieści, choć powracającym jak refren. Bo spisując wzloty i upadki twórcy "Czasu Apokalipsy", Wasson skrupulatnie odnotowuje: tutaj narodził się pomysł, tu było blisko realizacji, tu nadeszła pora na wątpliwości i próbę przekształcenia: a może serial? A tu Coppola "wreszcie uznał, że po prostu wyłoży 100 mln dol. z własnej kieszeni i nakręci film, o którym myślał przez cztery dekady".
Cztery dekady marzeń – zwodniczy to powód do czci. Gdy w szkole dostawaliśmy pałę, argument "ale, psze pani, ja się nad tym bardzo napracowałem" jakoś nigdy nie chronił głowy przed ścięciem. Po obejrzeniu "Megalopolis" nie mam wątpliwości: oto film, o którym z nabożną czcią łatwiej było mówić, zanim powstał. Był bowiem niezrealizowaną obietnicą arcydzieła. Wasson mógł zatem napisać w książce, że ma to być "metafizyczny epos na miarę DeMille’a". Ja mogę odpowiedzieć, bo już po seansie: jest to labirynt, w którym sam twórca się zagubił.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.