Czy walka z Państwem Islamskim nie jest godna pochwały? Kto dziś odważy się skrytykować Putina za to, że jego piloci i żołnierze rozprawiają się z tą diabelską
armią, z którą nikt dotąd nie mógł sobie poradzić? Amerykanie, Brytyjczycy
i Francuzi chcieli załatwić sprawę z powietrza za pomocą nalotów i bomb o chirurgicznej precyzji. Ponieśli srogą porażkę. Jeśli nadwerężyli militarny potencjał
Państwa Islamskiego, to w minimalnym stopniu.
Rosjanie są gotowi wysłać do boju oddziały lądowe. Zachód prawdopodobnie nigdy by się na to nie zdecydował, głównie z powodu oporu własnej opinii publicznej
(aczkolwiek np. we Francji nastroje zaczęły się pod tym względem zmieniać). Zachodni politycy zdają sobie także sprawę – choć nie mówią tego głośno – że z dwojga złego lepiej przymknąć oko na barbarzyństwo Baszara al-Asada i po cichu wesprzeć go w walce z rebeliantami.
Rosjanie mogą być w tej sytuacji języczkiem u wagi i wykonać brudną robotę – oczywiście nie za darmo. „Uratujemy was, ale oczekujemy w zamian innego traktowania”.
Syria znalazłaby się nieodwołalnie w kremlowskiej strefie wpływów. Putin nadal bezkarnie podgrzewałby ukraiński kocioł. Angela Merkel natomiast odetchnęłaby z ulgą: wreszcie mogłaby ze spokojnym sumieniem naciskać na zniesienie sankcji wobec Rosji, bo „przecież jest ona teraz naszym partnerem”.
Co jak co, ale akurat koncepcja odwróconych sojuszy ma w historii dyplomacji bardzo długą tradycję.