Wszyscy politycy, tak europejscy, jak nasi rodzimi, łamią sobie głowę nad tym, jakie będą ostateczne skutki Brexitu. Ciekawe, że większości obserwatorów umknął jeden istotny szczegół: brytyjskie głosowanie pokazało, do jakich absurdów prowadzi przyjęcie zasady, że o polityce państwa ma decydować referendum. Skoro ponad 17 mln Brytyjczyków powiedziało Unii „nie”, to w oczywisty sposób rząd Jej Królewskiej Mo- ści musi teraz ich wolę spełnić. Tyle że za pozostaniem w Unii była zdecydowana większość brytyjskiej klasy politycznej, tak konserwatystów, na czele z Davidem Cameronem, jak w jeszcze większej mierze laburzystów i działaczy liberalnych demokratów. Wszyscy oni znaleźli się teraz w osobliwej dość sytuacji – nowy rząd, jaki powstanie po odejściu Camerona, będzie musiał prowadzić politykę, z którą większość stanowiących jego zaplecze polityków się nie zgadza.
Gdyby kierować się logiką i zdrowym rozsądkiem, negocjacje w sprawie wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z UE powinien prowadzić zdecydowany eurosceptyk. Nie twierdzę, że wśród konserwatystów nie ma polityków eurosceptycznych, wiadomo, że są. Mówię tylko, że pozostawali oni w mniejszo- ści. Jeśli teraz, jak wiele na to wskazuje, jeden z nich zastąpi Camerona, to wciąż będzie musiał prowadzić politykę sprzeczną ze zdaniem większości swych partyjnych kolegów. Dziwaczne, nieprawdaż?
Żeby z tej dziwnej sytuacji wyjść, należałoby albo zrezygnować z referendów, albo z demokracji przedstawicielskiej. Albo decydujemy się na podtrzymanie zasady, zgodnie z którą władzę na pewien czas przekazuje się wybranym politykom i rozlicza się ich z działania, albo zachowujemy ją cały czas dla wyborców. Brytyjczycy pożenili jedno z drugim, połączyli ogień z wodą i wyszło to, co wyszło: dziwaczna hybryda, w której lud okazał inną wolę niż jego przedstawiciele, którzy jednak teraz, chcąc nie chcąc (bardziej nie chcąc), muszą świętą wolę ludu realizować. Tego, jak to dla interesów państwa szkodliwe, nie muszę chyba tłumaczyć. Czy naprawdę ludzie, którzy nie zgadzają się z decyzją wyborców, będą potrafili ją w praktyce wprowadzić w życie? Podobnie trudno mi uwierzyć, że wynegocjują najlepsze dla swego państwa warunki wyjścia z organizacji, do której chcieli należeć. A może uczynią to wyjście praktycznie niemożliwym?
Wynik brytyjskiego referendum powinien być przestrogą dla entuzjastów, również w Polsce, demokracji bezpośredniej. Jeszcze niedawno jako główny jej fan deklarował się Paweł Kukiz ze swoim ruchem. Dzisiaj wyraźniej niż kiedykolwiek widać, że referenda to instrument niebezpieczny i że mogą łatwo doprowadzić do praktycznej destrukcji polityki państwowej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.