Dwie dziennikarki „Gazety Wyborczej” – panie Nowakowska i Wielowieyska – wpadły na prosty, czyli dobry pomysł. Wybrały się do Państwowej Komisji Wyborczej i sprawdziły na co wydają pieniądze z dotacji publicznej partie polityczne. Na początek zaserwowały opis wydatków PO i PiS.
Sprawa wzbudziła wielkie emocje, bo okazało się, że obie partie płaciły znanym dziennikarzom i naukowcom. Reakcja w Internecie jest gwałtowna. Nawet to zrozumiałe, choć jest tajemnicą poliszynela, że bardzo duża część mediów – oczywiście nie wszystkie - wchodzi w bezpośrednie „deale” z zaprzyjaźnionymi partiami politycznymi. To skutek ich słabości finansowej. Idą na skróty ratując się tym sposobem przed kryzysem. Opinia publiczna nie zdaje sobie sprawy z tego, jak w ciągu kilku ostatnich lat wzrosła dysproporcja sił między światem polityki i mediów. Jeśli kilka lat temu redakcje takie jak „Gazeta Wyborcza” kombinowały coś z ministrami rządu Leszka Millera i kancelarią prezydenta Kwaśniewskiego – co wiemy z afery Rywina – to czyniły wówczas to z pozycji suwerennego partnera. Dziś robią to z pozycji petenta. Powtórzmy: to skutek kryzysu gospodarczego, kryzysu mediów wywołanego pojawieniem się Internetu i innymi zmianami cywilizacyjnymi, oraz w polskich warunkach apelami Donalda Tuska o niepłacenie abonamentu na media publiczne.
Wróćmy do tekstu z „GW”. Autorki wymieniają ludzi, którym płaciła PO: to Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, firma ATM, Aleksander Kaczorowski, Jerzy Skoczylas, prof. Radosław Markowski.
Pieniądze z PiS szły do takich osób i miejsc jak Andrzej Urbański, fundacja Lux Veritatis, prof. Andrzej Zybertowicz, Stanisław Janecki, Radio Wnet.
Wymienieni już publicznie się tłumaczą i bronią. Artykuł z „GW” nie jest kompletny. W przypadku Radia Wnet kluczową sprawą jest odpowiedź, czy pieniądze były dotacją, czy zapłatą za ogłoszenia wyborcze. Jeśli to drugie – to wymienianie tegoż radia jest nadużyciem, bo trzeba byłoby też dopisać agorowe Tok FM i wszystkie inne media elektroniczne, które zarabiają w czasie kampanii wyborczych. Podobne pytanie trzeba zadać w przypadku fundacji Lux Veritatis. Emisja spotów wyborczych jest uczciwą i etyczną formą zarabiania. Produkcja tychże spotów już raczej nie.
Jak zwykle w takich sytuacjach liczy się kontekst. Bezpośrednie dotacje partyjne to tylko część systemu korumpowania i uzależniania mediów. Jeśli „GW” wciela się w Katona to warto zadać pytanie o trzech dziennikarzy jej działu zagranicznego, którzy ostatnio w krótkim czasie dostali posady rządowe. Ktoś kto zaproponował im zatrudnienie nie zrobił tego z szacunku dla ich wcześniejszego dziennikarskiego krytycyzmu. Jedna z tych osób przez pewien czas była równocześnie i aktywnym autorem „GW” i dobrze wynagradzanym prezesem MSZ-owskiej fundacji.
Jest też kwestia ogłoszeń instytucji publicznej. To nie jest dobro, które władza sprawiedliwie rozdziela. Dostają je tylko media, które z nią dobrze żyją. W głównym grzbiecie dzisiejszej „GW” jest ich prawie trzydzieści. Reklam stricte komercyjnych jest sztuk trzy.