Lepiej raz zobaczyć, niż sto razy usłyszeć – pomyślałem po obejrzeniu trzeciego, ostatniego odcinka serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Do ostatniej chwili byłem niezdecydowany. Jak to – myślałem – najpierw skrytykowałem w komentarzu w „Do Rzeczy” Telewizję Polską za to, że film zamierza emitować, a teraz miałbym sam go oglądać? Przecież przeczytałem wcześniej szczegółowe opisy scenariusza, znałem dialogi, wiedziałem wystarczająco dużo, żeby wyrobić sobie opinię.
Jednak nie żałuję. To, co zobaczyłem, przerosło wszelkie oczekiwania. Nigdy nie przypuszczałem, że będę siedział wbity w fotel, wił się ze wstydu i z wściekłości. Że będę musiał oglądać film, w którym żołnierze Armii Krajowej – pal sześć, że o twarzach małomiasteczkowych rzezimieszków, głupkowatych rabusiów i przebiegłych cwaniaczków – będą występować w roli tępych, krwiożerczych antysemitów. Że w porównaniu z Niemcami – wątłymi i subtelnymi mężczyznami, o duszy rozrywanej walką między pragnieniem samopoświęcenia i koniecznością znoszenia losu – będą budzić odrazę i pogardę. Na to więc mi przyszło? Na to, żeby patrzeć, jak poniża się wszystko, co drogie? Jak bezcześci się Armię Krajową? Grób wujka powstańca w Warszawie, pomnik z nazwiskiem stryja w Kłobucku zabitego w Bergen-Belsen? W tej sprawie widzę, że trzeba pisać o swoich ofiarach. Moja 11-letnia córka, z którą oglądałem film (powiedziałem jej wcześniej, że to taki niemiecki „Czas honoru”), w pewnej chwili zapytała: „A dlaczego ci Polacy są tacy okropni?”. Musieliśmy patrzeć, jak potomkowie oprawców zrobili film, w którym dawne ofiary przedzierzgnęły się we współsprawców.
Nie tylko mi przyszło znosić takie upokorzenie. Ludzi, którym zęby musiały zgrzytać ze złości, stokroć bardziej doświadczonych śmiercią bliskich z rąk Niemców w czasie wojny, było na pewno znacznie więcej. Jedno przyznaję – film pokazał pozorność i jałowość rzekomego polsko-niemieckiego porozumienia. Kicz pojednania.
Czy nie za ostro o tym piszę? Czy nie jestem, modne słowo, przeczulony? Nie. Po prostu całym sobą protestuję. Całym sobą sprzeciwiam się temu, żeby podobne filmy były pokazywane, produkowane i rozpowszechniane. A skoro już tak się dzieje, to przynajmniej zachowam sobie prawo do oceny. Do stwierdzenia, że są one przejawem antypolskich urazów i symbolicznej agresji do polskości.
Słyszałem wiele razy, że to dobrze, iż film wywołał w Polsce debatę, i że dobrze, iż dzięki temu Niemcy zrozumieją, że może urazili polską wrażliwość. Ja jednak nie chcę debaty. Chcę, żeby osoba, która dopuściła taki film do produkcji, a następnie wprowadziła go do obiegu, straciła stanowisko. W końcu mowa o niemieckiej telewizji publicznej. Chciałbym zatem, żeby – właśnie w imię dobrosąsiedzkich stosunków, wzajemnego zrozumienia i pojednania – polski rząd zaangażował się w usunięcie szefa ZDF. Skoro mamy w Niemczech tylu przyjaciół, na czele z kanclerz Angelą Merkel, to chciałbym, żeby do nich dotarło, że pojednanie nie polega na pluciu innym w twarz.