Od wzrostu gospodarczego, wynoszącego ponad 5 proc. w 2021 r., ma nastąpić spadek do niewiele ponad 1 proc. w przyszłym roku.
Najnowsza prognoza Narodowego Banku Polskiego, dotycząca perspektyw polskiej gospodarki do końca 2024 r., zrobiła nieco szumu tylko dlatego, że stoi w sprzeczności z wcześniejszymi słowami prezesa NBP Adama Glapińskiego o spodziewanym szczytowym momencie inflacji. 8 lipca Glapiński przewidywał, że najwyższy poziom inflacja osiągnie w wakacje, ale analiza NBP mówi coś całkiem innego. To jednak jedyny jej element, który przebił się do mediów – a szkoda, bo obraz, który się z niej wyłania, jest mocno niepokojący.
Analitycy umieszczają polską sytuację na tle światowym i europejskim. Wskazują m.in. na problemy, które doskonale znamy, takie jak zderzenie popandemicznego ożywienia z problemami z łańcuchami dostaw. Z praktycznym wymiarem tego zjawiska ma do czynienia niemal każdy, kto czeka – czasami już od wielu miesięcy – na zamówiony nowy samochód.
NIE TYLKO CZYNNIKI ZEWNĘTRZNE
Widać tutaj pewne pozornie korzystne zmiany, ale mogą być one zarazem zwiastunem czegoś gorszego niż popandemiczny kryzys podażowy. Jeśli spojrzymy na wykres cen frachtu, to globalny indeks zaczął już spadać, choć nadal utrzymuje się na poziomie wyraźnie wyższym niż w 2020 r. Dotyczy to przede wszystkim tras z Azji Wschodniej do Europy. Na wzrosty w jakiejś mierze składa się zapewne cena paliwa, z kolei spadek można by przypisać stabilizowaniu się sytuacji na rynkach. Jest jednak i taka możliwość, że wszelkie spadki cen, które możemy ostatnio obserwować – także te dotyczące ropy – są już sygnałami nadciągającej światowej recesji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.