Jakie znaczenie w historii ludzkości i świata miało przyjście na Świat Jezusa Chrystusa?
Ks. prof. Paweł Bortkiewicz: Najprostszą formą odpowiedzi na to pytanie może być przypomnienie, że mierzymy nasz czas, nasze dzieje wedle narodzin Chrystusa. I określamy, że to jest „nasza era”. Oczywiście, mamy świadomość faktycznego błędu pomiaru czasu, który popełnił mnich Dionizjusz Mały ustalając dzień urodzin na 753 r. od założenia Rzymu. Ale to nie jest istotne. Istotne jest to, że data narodzin Jezusa ma charakter przełomowy i symboliczny, że jest cezurą czasu. To prowokuje do refleksji. W Nowym Testamencie przeczytamy, że moment narodzin Jezusa to „pełnia czasu”. Można na to określenie patrzeć z punktu widzenia teologicznego, ale i chyba z punktu historii jest to moment ciekawy i intrygujący. Z chwilą narodzin Jezusa ludzkość otrzymała oczywiście Wcielonego Boga, dokonała się inicjacja działa zbawczego dopełnionego na krzyżu, ale nawet dla tych, dla których te słowa brzmiały i brzmią całkiem obco – ważne jest, że narodziło się wraz z Jezusem nowe spojrzenie na człowieka, coś, co można nazwać integralnym i adekwatnym humanizmem. Genialnie wyraził to św. Jan Paweł II w swojej programowej encyklice 40 lat temu: „Jakąż wartość musi mieć w oczach Stwórcy człowiek, skoro zasłużył na takiego i tak potężnego Odkupiciela (por. hymn Exsultet z Wigilii Wielkanocnej), skoro Bóg „Syna swego Jednorodzonego dał”, ażeby on, człowiek „nie zginął, ale miał życie wieczne” (por. J 3, 16).
Właśnie owo głębokie zdumienie wobec wartości. i godności człowieka nazywa się Ewangelią, czyli Dobrą Nowiną. Nazywa się też chrześcijaństwem. Stanowi o posłannictwie Kościoła w świecie — również, a może nawet szczególnie — „w świecie współczesnym””.
Co dziś chrześcijanie mogą i powinni czerpać ze Świąt Bożego Narodzenia?
Boże Narodzenie to jest moment, w którym jak to pięknie określił Baczyński „ziemia jak niebo się stała”. I te dwa elementy zostają nam darowane do refleksji i do podjęcia w życiu. Najpierw zadziwienie tym, co niebieskie, tym co boskie. To przede wszystkim miłość Boga. Nie ma innego tłumaczenia dla tego aktu, poprzez który opuszcza śliczne niebo i obiera barłóg. Nie ma w tym logiki, ekonomii, marketingu. Jest tylko miłość. A to słowo jest dzisiaj tak bardzo zdewaluowane, że trzeba zadumać się nad tą Miłością przez duże M. I spojrzeć we własne serce, we własne życie… A drugi element to ten element ziemski, ludzki… Bóg rodzi się człowiekiem w rodzinie, w określonej kulturze, w takich, a nie innych zdarzeniach. Można powiedzieć – obca nam kultura, małżeństwo nie idealne, dalekie od wyobrażeń, a i czas dość opresyjny… Mimo tego Bóg wcielony to wszystko humanizuje… Małżeństwo staje się zaczątkiem świętej Rodziny, kultura judeochrześcijańska zaważyła na dziejach świata, a i czas trudny czy marny zostaje przez Boga wykorzystany… Boże Narodzenie to święto Miłości i nadziei…
Nawet laik w kwestiach teologicznych, ale będący osobą wierzącą zauważyć dziś może dwa problemy związane ze świętami – pierwszy, to skupienie się na konsumpcji i sprowadzenie Wigilii i Świąt do pięknej tradycji, drugi, to przychodzące z Zachodu odrzucenie już tradycji jako takiej (choćby brak możliwości kupienia kartki świątecznej z motywami religijnymi w niektórych krajach zachodnich, choć problem jest oczywiście szerszy). Czy zgadza się Ksiądz z tą diagnozą i jaka jest recepta na wymienione problemy?
Niestety, muszę się zgodzić z tą diagnozą. I przyznam, że niekiedy chwyta mnie pasja, gdy wpisuję w wyszukiwarkę internetową „Boże Narodzenie”, „Christmas”, „Buon Natale” i znajduję setki grafik i ani jednej na ten temat. Bo nie jest dla mnie i nie będzie symbolem Bożego Narodzenia jakiś tłuścioch w żałosnym czerwonym kombinezonie. Irytuje mnie komercja, która dosłownie dewastuje psychologię tych świąt. Mądrość Kościoła przewidziała, że żeby przeżyć radość, święto, cud, trzeba najpierw tego oczekiwać, I dlatego, tak ważnym psychologicznie elementem był i pozostaje w Kościele czas Adwentu, czas nadziei. Już Dante pisał, że nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem. A tym bardziej z Bogiem Człowiekiem, można dodać. Ale tu pojawia się owa zależność nadziei i radości z jej spełnienia. Dzisiaj święta tracą swój smak, swój walor odpoczynku i wspólnotowości. Mawia się, że istnieje pewien syndrom, jednostka chorobowa współczesnych ludzi, którzy po powrocie z urlopów potrzebują terapii. Obawiam się, że przyjdzie czas terapeutów leczących z nieudolnie przeżytych, zdewastowanych świąt i świętowania.
Ten rok był dość trudny dla Kościoła: kryzys wiary, laicyzacja, kryzys powołań. Czy są w te święta jakieś podstawy do optymizmu na kolejne lata?
Tak, to bardzo ważne pytanie. Istotnie, był to rok trudny, w niektórych kwestiach niepokojący, w innych odsłaniający dramat grzechu. Nie chcę, nie ośmielam się tego banalizować i powiedzieć, no tak, ale… Nie, nadzieja musi wyrastać z prawdy – przypominał o tym św. Jan Paweł II za Norwidem. I dlatego nie możemy prawdy zignorować. Jednak… Podam taki przykład – w dobie fermentu, jakim był Synod Amazoński, dane nam zostały pewne znaki nadziei. Choćby kanonizacja św. Jana Henryka Newmana, wielkiego apologety, obrońcy wiary, ale i obrońcy sumienia i jego godności. To wielki dar na nasze czasy. Po drugie, nam, Polakom, i nie tylko nam została dana zapowiedź beatyfikacji Prymasa Wyszyńskiego. Tak, jakby Bóg chciał powiedzieć – jest mrok, ale Ja wam daję światło w mroku… Właśnie, światło w ciemności. Taka jest scenografia Bożego Narodzenia. Bóg rodzi się znów, Bóg znów wchodzi w mrok naszej historii. Od nas tylko zależy, czy zajmiemy pozycję tych, co trzymają straż nad powierzonym sobie dobrem, czy może pozycję tych, co porzucą swoje status quo i pójdą za blaskiem gwiazdy. Mniej poetycko – od nas zależy, czy rodzącą się nadzieję, uczynimy siłą naszego życia.
Czytaj też:
Nietypowe życzenia świąteczne od arcybiskupa GądeckiegoCzytaj też:
Ks. Bartołd: Uczyńmy w naszych sercach szopkę betlejemską
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.