MACIEJ PIECZYŃSKI: „Klęska imperium zła”. Taki tytuł nosi pańska książka o Bitwie Warszawskiej. Dzisiaj wiemy, czym był sowiecki komunizm, ale czy w 1920 r. Polacy mieli świadomość, że bolszewicy to nie jest zwykły przeciwnik?
PROF. ANDRZEJ NOWAK: Kiedy Reagan użył określenia „imperium zła”, spotkał się z oburzeniem zdecydowanej większości środowisk naukowych na Zachodzie. Protestowano przeciwko wartościowaniu Związku Sowieckiego jako państwa „złego” moralnie. Samo pojęcie „imperium” postrzegano wtedy jako anachronizm. Natomiast w Polsce lat 1917–1920 o tym, czym jest bolszewizm, zdążyły się już przekonać jego ofiary. Doświadczenie niewyobrażalnej do tej pory przemocy, splądrowanych dworów m.in. opisała w swojej „Pożodze” Zofia Kossak-Szczucka.
Dopóki „biali” mieli szanse pokonać „czerwonych” w wojnie domowej, dopóty Zachód nie chciał pomagać Polsce. Liczył na odrodzenie carskiej Rosji, swojej sojuszniczki w pierwszej wojnie światowej. Ostatecznie szala zwycięstwa przechyliła się na stronę bolszewików. Londyn i Paryż jednak wciąż niechętnie stawały po stronie Warszawy. Symbolem była upokarzająca propozycja granicy na linii Curzona. Dlaczego w pewnym sensie Zachód wolał nawet bolszewicką Rosję od odrodzonej Polski?
Zachód nie dostrzegał zagrożenia, które dla nas było oczywiste. Lewica zachwycała się komunistycznym „eksperymentem społecznym”. Liberałowie twierdzili, że Europa Wschodnia z natury swej jest barbarzyńska, nie wierzyli jednak, by barbarzyńcy byli aż tak okrutni, jak to przedstawiali Polacy. Poza tym chodziło jeszcze o coś więcej, o coś niezwykle ważnego i aktualnego do dziś. A mianowicie – taki, a nie inny wybór sympatii podyktowany był przez geopolityczną mapę mentalną, którą posługiwały się zachodnie elity. Na tej mapie nie było miejsca dla Polski.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.