W 200 dni do końca świata

W 200 dni do końca świata

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło: Pixabay / Domena publiczna
29 września, dzień 211. Wpis nr 200 | Zadzwonił Tomek „mój wydawca”, jak mówią pisarze (tak samo pieniacze mówią – „moi prawnicy”, jakby za nimi stały jakieś sztaby gości z aktówkami w rękach, najczęściej jest to sąsiadka, która ma męża radcę prawnego). Chyba jednak wydamy mój „Dziennik zarazy” w formie książki. Będą to zapiski z koronawirusowej pandemii. W końcu jest powód – już wpis numer dwieście.

Dostałem od niego zadanie, by napisać wstęp do tego wydania, a więc dzisiaj przedstawiam go Państwu na próbę. Myślę, że będzie to dobre podsumowanie dwóch setek wpisów, które złożyły się na „Dziennik”. Nie tylko dla mnie, ale może i dla wielu, którzy zobaczą samych siebie w tych zapiskach.

Przedmowa

Dziennik zarazy zacząłem publikować od dnia 13 marca 2020 roku, 11 dni po ujawnieniu „pacjenta zero” w Polsce. Rozpocząłem w pierwszym dniu procesu kwarantannowania Polski. Przeczuwałem, że zamknięcie świata będzie przyczynkiem do wielowymiarowych zmian dotykających wszystkich aspektów ludzkiego życia: osobistych, uczuciowych, obyczajowych, relacyjnych, społecznych, gospodarczych, politycznych i międzynarodowych, czyli porządku współczesnego świata. Moje przeczucia się spełniły. Kiedy nastawiłem swoją publicystyczną lunetę na świat zacząłem się z nią obracać tam, gdzie był hałas, w nielicznych zaś momentach spokoju – zaglądałem w siebie. I muszę powiedzieć, że nie ma właściwie żadnego aspektu życia, który nie zostałby zmieniony przez wirusa, a właściwie nasze na niego reakcje.

Ja miałem (i mam) dość bogate życie – „brakowało” mi tylko przeżycia wojny… Urodzony w 1961 roku, pamiętałem jeszcze Gomułkę, dorastałem w „bumie” Gierka” i pożegnałem go wraz z pojawieniem się fenomenu Solidarności, która była dla mnie wydarzeniem formacyjnym. Przeżyłem aktywnie stan wojenny, pasywnie początki III RP, potem się udzielałem jako przedsiębiorca w mediach. Dało mi to pewne życiowe szanse na widzenie zdarzeń w szerszej i wielowymiarowej perspektywie, co pomogło mi skakać w „Dzienniku” z tematu na temat, w zależności od tego, gdzie się akurat paliło. Wystarczyło ubrać się tylko w ochronne szaty pokory i nie mieć gotowej optyki na sprawy, tylko wyostrzać ogniskową lunety.

Nie wiedziałem co wyjdzie z tego pamiętnika, jednak chciałem z kronikarskiego obowiązku, by zostały z tego wyjątkowego czasu jakieś autentyczne obserwacje. Publikowałem swoje wpisy przez 200 dni z rzędu o godz. 9.00 na moim blogu, po jakimś czasie moje zapiski zaczęły ukazywać się w serwisie online tygodnika „Do Rzeczy”. Zasięgi są bardziej niż niezłe, mam wiele ożywionych dyskusji na tematy z „Dziennika”, wielu followersów, mniej – hejterów. „Dziennik”… uratował mi życie, dał powody do wstawania rano, nadał jakiś rytm, szczególnie w powtarzalnych rytuałach kwarantanny.

Kiedy, przed dwusetnym podsumowaniem, zaglądnąłem porządnie wstecz wyłonił mi się proces przemiany, który przeszedł nie tylko świat, ale i ja sam. To ciekawe doświadczenie tak samego siebie zobaczyć, nie tylko dlatego, żebym lubił się samego oglądać, ale bez tych zapisków nie wiedziałbym od jakiego stanu zmienił się świat i ja sam. Z jakich pozycji, i złudzeń, startowaliśmy w kowid i ku czemu to idzie, bo to jeszcze nie koniec. Nie wiem jak wielu pisze taki dziennik gdzieś po nocy, ale nic takiego na razie nie widać. Nie piszę aby tu reklamować swój „Dziennik”, ale na rynku niczego takiego nie ma – co najwyżej jakieś próby podróbek, pisane ewidentnie wstecz. Ja swój blog uzupełniałem codziennie, więc zapiski są na dany moment autentyczne, nie przefiltrowane przez prezentyzm tego co już teraz wiemy.

Gdy przeglądam „Dziennik zarazy” wstecz to widzę generalny trend – coraz szybciej odchodziliśmy od kwestii wirusa do kwestii efektów jego istnienia, a właściwie naszej na niego reakcji. Przechodziliśmy od wirusologii do… polityki. Widać świat w totalnej przemianie. Nic się nie ostało. I dzięki temu, że kowid jest tylko katalizatorem przyspieszającym dojrzewające już wcześniej zmiany widać co się cały czas kryło pod powierzchnią świata, do którego przywykliśmy. Wirus tylko obnażył kim naprawdę byliśmy nosząc ówczesne maski i złudzenia. Dekoracje zniknęły i stanęliśmy nagle nadzy na scenie, patrząc ze zdziwieniem na własne odbicie w lustrze samopoznania, na które niektórzy znaleźli czas.

Reszta, większość, nie patrzy w swoje zwierciadło, widzi siebie w mediach, a ekrany przeceiż nie odbijają obrazu twarzy. To dziś raczej gotowe monidła, w których otwory możesz włożyć swoją głowę grając którąś z niewielu ustalonych ról. Koronawirus unaocznił kompletne ubezwłasnowolnienie społeczeństw. Większość się boi, a więc ufa władzy, bo tak działa człowiek. Mniejszość wciąż walczy o podmiotowość, ale jak widać jesteśmy w uścisku mocy ponad nasze siły. Ludzkość przehandlowała swoją wolność i podmiotowość za ułudę bezpieczeństwa, a ten deal przyklepał bejsbol demokracji. Wymiana była i tak już w toku, tylko przyspieszyła tak, że zaczęliśmy na ulicy widzieć już jej widome znaki. Teraz wygląda na to, że jest już chyba po herbacie. W dodatku globalizm, dotychczasowa religia świata, nie zapłaciwszy swoich rachunków albo jeszcze walczy, albo się przeformułowuje na kilka skonfliktowanych ośrodków. Prywatna gospodarka, ostoja kluczowej klasy średniej, jest w odwrocie, upada przedsiębiorczość w kleszczach wielkich korporacji zdilowanych z rządami.

Kiedy czytałem o historii zawsze dziwiłem się – wydawałoby się – niemożliwemu. Dotąd, zakażony progresywnym myśleniem uważałem, że ludzkość rozwija się linearnie do przodu. Choć widziałem zatrzymania się rozwoju cywilizacji, ich zwroty w kierunku wstecznym, to myślałem, że to są historyczne „wypadki przy pracy”, co najwyżej takie „dezintegracje pozytywne„. Zainspirował mnie w tym względzie „Satyrikon” Felliniego, obraz upadku i degeneracji światowego imperium i całego, znanego wtedy świata. Jeszcze świat jakoś działał siłą rozpędu, ale widać już było, że to murszejące dekoracje przemijającej chwały świata.

Nigdy nie myślałem, że sam będę świadkiem takiego zwrotu. Dziś współczesność jeszcze nam przysłania ten moment, którego nie widać, bo jest procesem, ale zaczynamy być coraz bardziej podobni do bohaterów Mrożkowskiego „Wesela w Atomicach”. Wyposażeni w technologiczne gadżety zatracamy jednocześnie ludzkie przymioty, dewaluujemy relacje, dziczejemy, stadniejemy, a więc… unifikujemy się. W dodatku czynimy to z hasłami podmiotowości na ustach, a więc to perpetuum mobile.

Ja zawsze myślałem, że taki układ, luzujący ludzi z podmiotowości, musi mieć dwie cechy: przemocowy charakter i dyktatora. A dożyłem czasów, kiedy to ludzie sami, wiedzeni (samo?)stymulowanym strachem, nakładają na siebie kolejne ograniczenia, wymagając tego samego od innych. W dodatku… nie ma dyktatora. W sumie to chyba lepiej, żeby… był. Mamy do czynienia nie z pojedynczym satrapą ale bezdusznym i bezlicym, reprodukującym się systemem, który poszerza swoje oddziaływanie w imię realizacji… najpiękniejszych ideałów pogodzenia społecznej organizacji z wolnością jednostki. Jak by to był jakiś generał z wojskowej junty to człowiek by przynajmniej wiedział kto winien. Jak wygląda, jak się mu opierać, że można z nim wygrać. A tak wypadałoby walczyć z ostrym cieniem mgły. Większość i tak ma to gdzieś, zostają tylko freaki wolności. Klauny do obśmiania przez gawiedź na arenie zbudowanej przez media.

Zaczynałem swój „Dziennik” z niewielką wiedzą o wirusach. Jak to w takich przypadkach wyłączyłem ze swej postawy krytycyzm i oddałem się zawierzeniu w autorytety. Jak większość z nas powielałem kalki przyczynowo-skutkowych wirusowych aksjomatów. Powoli, wraz ze wzrostem własnej wiedzy i oddalaniu się jej od absurdów rzeczywistości, zacząłem drążyć – najpierw sam siebie – pytaniami. I… wylądowałem w gronie płaskoziemców. Taka dzisiejsza kara za logikę. Ja – od komuny, która też się czasami czaiła tak, że w sumie ciężko było wskazać ją palcem – stosowałem w oglądzie świata starą zasadę Herberta: „istnienie potwora poznaje się po jego ofiarach”. Pominę kwestię statystyki nie do pogodzenia z reakcją na „pandemię”, ale skoro wszyscy, którzy mają inne niż oficjalne zdanie są sekowani i wyśmiewani, bez prawa głosu – to znaczy, że potwór jest.

No bo jeśli tak wszystko jest naukowo jasne, to dlaczego wyrzucać z zawodu lekarzy mających w tym względzie inne zdanie, zamykać internetowe telewizje, portale i profile, cenzurować posty? Skoro prawda jest naukowa i prosta to się chyba sama może obronić? Pada argument, że to po to, by nie szerzyć szkodliwych zabobonów, bo durny naród posłucha i pandemia wzrośnie. Ale takie podejście zakłada obelżywą niepodmiotowość społeczeństwa, co to tak głupie jest, że się zaraz skusi na wyłożoną trutkę, nażre i zdechnie, zakażając swym truchłem niewinnych. A więc trzeba ich chronić przed nimi samymi dla ich własnego dobra. Wprowadzając cenzurę, ba – taką cenzurę, której wielu nadgorliwców widzi i nawet się jej domaga.

Z moich zapisków wynika, nawet dla mnie samego, że przeszedłem drogę od karnego kwarantannowca do… płaskoziemcy. To znaczy ja wiem, że Ziemia okrągła jest i fruwa sobie w kosmosie, ale z tym płaskoziemcą to nie ja. Kiedy piszę i czytam komentarze pod wpisami, kiedy rozmawiam z innymi koronaentuzjastami, to zawsze słyszę atomowy argument – to według ciebie nie ma koronawirusa? Przecież to absurd! Widziałeś konwoje trumien, duszących się na stadionach, starców co „mrą niepotrzebni światu”? I tak w kółko. Jak spytasz po kiego te cyrki w szkołach – to znaczy, że wierzysz w dwa żółwie, które trzymają nas na grzbiecie. Jak spytasz po kiego raz można do lasu w poniedziałek a we wtorek to nie – to plujesz na trumny z Lombardii i takiego dziadka, co go zna sąsiad, co ma osiemdziesięcioletniego brata, którego kuzynka umarła na raka z kowidem.

Z moich zapisków wynika, że przeszedłem – jak widzę nie sam – ewolucję z przestrachanego potencjalnie chorego do koronarealisty. Nie uważam, że nic nie ma. Uważam, że mamy jakiegoś wirusa, którego niedawno zauważyliśmy. Nie wiemy od kiedy i skąd się wziął, bo wirus się objawił wraz z testami, których wcześniej nie było. Ja uważam, że nasza reakcja na niego jest przesadzona – to czy stymulowana, czy spontaniczna, to osobna sprawa i nie na ten wpis. A ponieważ świat i tak już stał na rozdrożu, to przyspieszenie zmian poprzez nadreakcję na „pandemię”- moim zdaniem światu szkodzi.

Moje zapiski to zapiski świadka-sygnalisty. Nie mogę tylko beznamiętnie opisywać odejścia świata, który znałem, który wymagał sporych poprawek, by go polepszyć, ewolucji, nie rewolucji o nieodgadnionym celu i rezultacie. Jestem sygnalistą, bo wołam do tych, co jeszcze chcą słuchać, chcę by dotarły do nich szczegóły wiwisekcji procesu niezauważalnych zmian, jakich jesteśmy świadkami. Za chwilę będzie już za późno.

A może po prostu jestem za stary, by bez reakcji patrzeć jak zapada się mój świat – nie mam takich zdolności adaptacyjnych jak młodzi? Ale z drugiej strony całe swoje życie chciałem kształtować swój świat jaki mi przypadł w drodze mego przeznaczenia. I się tak miotam, jak Kasandra, którą Apollo obdarzył zdolnością (albo tylko chęcią) przepowiadania przyszłości, ale – za brak uczucia do niego – pokarał tym, że nikt nie słuchał jej przepowiedni.

Dla współczesnych będzie ten „Dziennik” drugim lustrem, w którym mogą zobaczyć siebie w momencie tej epickiej przemiany. Dla przyszłych pokoleń może to być świadectwo o czym wtedy myśleliśmy, w swojej naiwności, którą mądrość przychodząca wraz z upływu czasu w przyszłości surowo i ironicznie osądzi.

Wstaję więc co rano, by walić w bębny swoich klawiszy, bić w blogowe dzwony. Głoszę koniec tego świata, tak jak strażnik na wieży ginącego miasta – ono i tak padnie, ale trzeba to ogłosić światu i samemu sobie. Nawet jak nikt nie będzie tego chciał słuchać. Nawet jak będę tego słuchał tylko ja sam.

Jestem jak przewodnik po podpalanej galerii obrazów ginącej cywilizacji. Niektóre są tylko osmopolne, inne – palą się żywym ogniem. Niewielu chce wynieść to, co się jeszcze da ocalić, większość siedzi i patrzy w płomienie, ogrzewając w nich zgrabiałe ręce. Nie wiem ilu ze mną idzie w tej może ostatniej wycieczce ale nawet gdynym szedł sam, to, jak pisał mój Herbert: „Trzeba dać świadectwo”.

Jerzy Karwelis

Więcej wpisów na blogu Dziennik zarazy.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także