Huśtanie drugą falą

Huśtanie drugą falą

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło:PAP / Leszek Szymański
Dziennik Zarazy | Dzień 224 | Wpis nr 213 | No i mamy drugą falę, o której pisałem w połowie czerwca. Teraz gdy człowiek wie, jak wyglądała pierwsza to już może mieć do tego jakiś dystans. Jak widać – co poniektórzy mają odwrotnie. Liczba spanikowanych bowiem zwiększa się, mimo, że przeżyli tak naprawdę „pierwszą falę” pandemii, której – nadmieńmy – statystki zgonów rok-do-roku nie odnotowały. Ja już się trochę wycwaniłem w wyszukiwaniu mechanizmów „tworzenia fal” i zaraz opiszę, jak się prawdopodobnie „zrobiła ta druga”. (Co do mojej hipotezy to będę Was trzymał w niepewności aż do końca wpisu. Nie podglądać!)

Po pierwsze zobaczmy skąd „przybyło” zakażonych. Nie badajmy za dużo i nie badajmy bez głowy, bo jak zbadamy za dużo ludzi na testach, a tak powoli robimy, to wyjdzie, że koronę miało/ma grubo ponad milion Polaków, a to nie jest dobrze. Nie jest dobrze nie dlatego, że zachorują i umrą (nie umrą, bo by już umarli od wirusa, który się zagnieździł od kwietnia), nie jest dobrze nie dlatego, że łóżek nie starczy (za dużo hospitalizujemy niepotrzebnych niskich stanów kowidowych), tylko dlatego, że okaże się, że wirus nie taki śmiertelny, skoro choruje na niego (a właściwie – jest nim zakażonych) o wiele więcej ludzi – przy wiadomej, niskiej liczbie zgonów. A więc nie badaliśmy przesiewowo, tylko wybrańców. I teraz – kiedy zaczyna się powoli sezon grypowy, kiedy lekarze pierwszego kontaktu zaczynają odsyłać na testy zakatarzonych, to przejdzie proceder testowania dodatkowo ze 3-4 miliony Polaków. Nie będziemy mieli przesiewowych badań statystycznych zachorowań, ale wybraną, nadreprezentatywną grupę, gdzie kowida może być więcej niż u statystycznej grupy uśrednionych Polaków. Stąd alarmistyczne dane o gwałtownym skoku zakażeń.

No bo jeśli wirus się wylęga w góra 10 dni od zakażenia do pojawienia się objawów, to skąd skok w październiku? Przecież poszaleliśmy niby w kampanii i na wakacjach z poluzowaniem dyscypliny i „druga fala” powinna się pojawić w lipcu-sierpniu. A tu październik. Coś się stało we wrześniu? Nieubłagany palec wskazuje na szkoły, ale to bzdura moim zdaniem. W takim wypadku głównym pasem transmisyjnym byłby kierunek dzieci-nauczyciele, a to łatwo wyłapać. Choć media się starają nagłaśniając ostatnio spektakularne śmierci dwóch nauczycieli, jakby grypa od II wojny światowej omijała pedagogiczny stan a nauczyciele nie umierali. A ze szkołami to mamy punkt zapalny – jak zamkną będziemy mieli pełzający lockdown, bez jego ogłaszania. Chyba, że o to komuś chodzi.

Biorąc pod uwagę charakterystykę krzywych zakażeń, to pik przyrostu mieliśmy w kwietniu i wtedy zakaziło się gros Polaków. Od tej pory bezobjawowi łazili po świecie i roznieśIi co się dało. Teraz mamy wzrost liczby bezwzględnej zakażonych, bo po pierwsze testujemy więcej, a po drugie – bo testujemy grupy bardziej prawdopodobne – z objawami, od września kierowane przez lekarzy pierwszego kontaktu i pochodzące z dokładnego testowania osób z kontaktu z zakażonymi.

Krzywa zgonów rocznych nie przyspiesza w stosunku do poprzednich lat. Mamy wzrost w związku z rozpoczynającym się sezonem grypowym. W szpitalach umiera więc więcej ludzi niż miesiąc temu i rok temu we wrześniu i tak samo, proporcjonalnie rośnie ich liczba z pozytywnymi testami. Pokazują to ostatnie zestawienia Pawła Klimczewskiego. Już nawet nie chcę spekulować, ile w tym wzroście jest osób, które są ofiarami zaniedbań służby zdrowia z okresu od kwietnia, ile zaś ofiar ponad dwumiesięcznej kwarantanny z okresu kwiecień-maj. Kwarantanny, która wygenerowała poziom stresu, co to słabym starszym i schorowanym obniżył i tak niewysoki poziom odporności – kluczowego czynnika przy walce z infekcją.

No więc czas na hipotezę, czyli jak to się stało, że zafundowaliśmy sobie tzw. „drugą falę”. Wydaje mi się, że i my, i większość świata gonimy własny ogon. To znaczy zbieramy efekty wypłaszczania krzywej zachorowań, czyli strategii z lockdownu kwiecień-maj. Przypomnę, że chodziło o to, żeby obniżać dzienną ilość zakażeń po to, by uniknąć wariantu lombardzkiego, kiedy przy nagłym wzroście zachorowań i ciężkich przypadków zatkała się służba zdrowia i na ulice wyjechały ciężarówki z konwojami śmierci. Dodam tylko dla porządku, że ta nasza strategia – jak i wszystkich – zakładała, że WIĘKSZOŚĆ się i tak zakazi, i to zanim się wynajdzie mityczną szczepionkę. Chodziło tylko o tempo.

Po drugie – z powodu małej ilości testów – nie wiedzieliśmy jak wirus się rozprzestrzenił w społeczeństwie. I żyliśmy ułudą, że powstrzymaliśmy wirusa, bo dane zakażeń i ich dynamika były optymistycznie niskie. Ale były one funkcją małej liczby testów. I uwierzyliśmy, że lockdown, maseczking, distansing i kwarantanning – działają. Ale było już po herbacie. Wirus się rozszedł i gdzieś w kwietniu osiągną swój pik. Teraz się stabilizuje bo ma go kilka milionów Polaków i rośnie tylko z powodu zwiększonego tempa odkrywania przez nas tego, że jest wśród nas od dawna, gdyż testujemy już właściwie samych objawowych, których wcześniej nie było tak dużo, bo nie było sezonu grypy. A teraz jest. Więc tylko dokładniej mierzymy zjawisko już istniejące.

Po prostu zbieramy żniwo, że nie zachowaliśmy się jak kraje SBB (Szwecja, Brazylia i Białoruś), które zacząłem obserwować już w kwietniu i obiecałem, że do nich wrócę. Więc wracam. Kraje te postanowiły tak: jak my – uznały, że akurat ten wirus rozprzestrzenia się szybko, ale jest wirusem o niskiej śmiertelności. To znaczy, że nie da się go opanować, ale nas nie powybija. Szczepionki nie ma i nie będzie w takim czasie, by powstrzymać jego rozprzestrzenianie się. A więc najprostszym sposobem na jego okiełznanie jest uzyskanie na niego odporności przez jak największą część społeczeństwa w drodze i tak nieuniknionego zakażenia się. Chodziło tylko o tempo. I jeśli założyć, że służba zdrowia wytrzyma nagły napływ skomasowanych przypadków ciężkich, to po prostu chodziło o starcie się z i tak nieuniknionym. Zamiast wprowadzać ostry lockdown, który tylko ewentualnie spowalniałby tempo dystrybucji wirusa decyzje o swoim zdrowiu oddano odpowiedzialności oraz wyborowi obywateli. Kto chciał – mógł zamknąć knajpę czy firmę. Kto chciał lub się obawiał o siebie lub bliskich to nosił maskę, albo nie wychodził na zewnątrz. Ale nie wprowadzono wszechobowiązujących zakazów dotyczących działalności całych branż. Nie ganiano ludzi bez maseczek. Nie zamykano ludzi w kwarantannach, gdzie wielu w sytuacji permanentnego stresu traciło resztki odporności, co dopiero wystawiało ich na najdrobniejszą infekcję.

Po tych decyzjach przyszedł czas na bilans tych dwóch strategii i ocenę ich sensowności. Oczywiście już wcześniej kraje i media państw, które wybrały inaczej niż kraje SBB, odsądzały od czci i wiary tych co nie podjęli się totalnego zamknięcia społeczeństw i gospodarek. Mieliśmy alarmistyczne dane o statystykach szwedzkich, co raz to mordowano tam starszych w domach opieki czy powoływano się na zdanie ekspertów, że Szwecja padnie.

Porównajmy teraz ilości dziennych zgonów w Brazylii, Szwecji i Polsce (Białorusi nie załączam, bo ich dane wyglądają na niewiarygodne)

I teraz mamy bilans taki: w Szwecji ilość zakażeń spada, u nas rośnie, to samo ze zgonami. Oni przez to przeszli, my w to wchodzimy. Po prostu mierzymy się z konsekwencjami odkładania nieuniknionego. Po ich stronie pozytywy są takie: gospodarczo dali radę, epidemiologicznie – nie gorzej niż reszta. Przeszli najgorsze PRZED sezonem grypowym. My: gospodarka słabiutko, społecznie – panika i nakazowy zamordyzm, epidemiologicznie – dopiero zaczynamy… odkrywać, że od dawna wirus jest wśród nas na poziomie milionowych zakażeń i nałożyliśmy się na sezon grypowy. Różnimy się od krajów SBB tym, że jesteśmy w trakcie gospodarczych wstrząsów, ze zjednozimiennizowaną służbą zdrowia, której kowidowe priorytety naraziły zdrowie publiczne „chorujących inaczej”.

Pokazywano nam ciągle zatrważające statystyki Szwecji i Brazylii. Rzeczywiście – proporcjonalnie zmarło tam znacznie więcej ludzi niż na przykład u nas. To miał przesądzać o błędnej strategii. Tylko oni już skończyli umierać. My, jak słychać – zaczynamy. Nie ma i nie będzie szczepionki. Ludzkość nie doczeka się jej w lockdownach, prędzej padnie. Większość z nas zakazi(ła?) się, bez względu na strategię. A więc i tak umrą ci co mają umrzeć, tyle, że trzeba powalczyć, by było ich jak najmniej. Kraje SBB złapały byka za rogi, my odwlekamy zastosowanie jedynego dostępnego środka na kowida – generowanie ludzkiej odporności. Co lepiej na nią wpływa – stresowanie ludzi w kwarantannie, która odbiera im odporność, czy dobre przygotowanie się opieki zdrowotnej, dbałość bliskich o grupy ryzyka, dobre jedzenie i nabieranie odporności na spacerach? Zamykanie gospodarki czy jej otwieranie? I kto zagwarantuje, że nie dojdziemy do takich samych poziomów zgonów, powiększonych o to, czego Szwedzi uniknęli? Drastycznie zwiększoną ilość zgonów chorych na inne choroby niż kowid? Społeczny stres spowodowany izolacją. Stres, który wyłącza system odpornościowy?

SBB miało jedną falę, bo tylko jedna istnieje. Przechorowali, uodpornili się i pojadą dalej, a my się zamykamy. My też się uodparniamy, tyle, że dłużej. W związku z tym to dłużej u nas trwa i zrobiliśmy sobie sztuczną drugą falę, ale nie pandemii, tylko odkryć tego co już się dawno stało epidemiologicznie. Z pełnymi społeczno-gospodarczymi konsekwencjami tej decyzji. Mamy drugą falę, bo drugi raz tak samo reagujemy na tę jedyną.

Mam wrażenie, że rządzący już o tym wiedzą. Że te wszystkie obostrzenia mają mieć charakter bardziej pokazowy, niż epidemiologiczny. Że tak naprawdę idziemy na model szwedzki, tylko nie chcemy się przyznać do wcześniejszego błędu. I robi tak cały świat. Bo co? Wirusa zatrzymają dozwolone apaszki, golfy i bandany na ustonosach? Przyłbice? Zamykanie knajp po 22.00? Godzina policyjna, jak w Niemczech? Nie – to się robi na pokaz, żeby wyszło, że władza czuwa, troszczy się i żeby ludzie WIDZIELI WIRUSA (i nawet o tym czasami włodarze się wygadują).

No i żeby wszyscy po tych wszystkich lockdownach mieli już tak dość, że przyjmą KAŻDE rozwiązanie, które to skończy. Tak, żeby na kolanach błagali o zaszczepienie choćby i nieprzebadaną szczepionką. Jak mamy taką (próbną?) jazdę z maseczkami, to co dopiero będzie jak pojawi się szczepionka? Uważam, że jak po takiej społecznej presji nagle pojawi się ta cudowna szczepionka, która będzie zastosowana, na „społeczne zapotrzebowanie”, bez koniecznych 2-3 lat badań, to na Boga – dopiero wtedy uwierzę, że to nie przypadek.

Od takich cudów to my – katolicy – mamy kogoś innego.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na blogu „Dziennik zarazy”.

Czytaj też:
Radziwiłł: Od naszej dyscypliny zależy, jak rozwinie się sytuacja z koronawirusem

Źródło: Dziennik Zarazy
Czytaj także