Bohaterka powieści Joanny Bator, Alicja Tabor od pierwszych stron powieści „Ciemno, prawie noc”, brzydzi się. Jedzie pociągiem do rodzinnego Wałbrzycha, po kilkunastu latach nieobecności, i się brzydzi. Współpasażerowie napełniają ją owym uczuciem odrazy, a ona, czujna jak większość osób z awansu, bezbłędnie wyczuwa symptomy biedy i zacofania, które bohatersko, w czasie ostatnich lat wyparła i zwalczyła u siebie. Rodacy, którym nie dane było wejść na ścieżkę kariery, na której jest Alicja o ciele sprężystym, wyćwiczonym i o świeżym oddechu, cmokają w charakterystyczny sposób, wysysając resztki spod byle jak zrobionych koronek, bo nie stać ich na dobrego dentystę, śmierdzą, bo nie przestrzegają zasad higieny, a w dodatku wyciągają swoje odrażające jedzenie i bełkoczą coś, bo nie edukowani.
Z tych mikroobserwacji autorka czyni podkład do zaprezentowania swoich możliwości pisarskich: bieda i nędza pod jej piórem rozkwitają mnóstwem metafor i porównań, znać, że pisarka solidaryzuje się z punktem widzenia swej bohaterki i dobrze czuje się w wielkomiejskim żywiole obrzydzenia prowincjonalnością.
Joanna Bator w prasowych wywiadach opowiada o czynności pisania jako aktywności na poły nieświadomej, wydobywającej z autora-artysty to, co ukryte, głębinowe. Sprzedając dziennikarzom takie kawałki, ma jednak na myśli swoje psychologizowanie, rodem z popularnych ujęć i podane niczym w taśmowej produkcji powieściowej Marii Nurowskiej, nie zaś wątki, które demaskują ją jako smętny okaz pretensjonalnej dziewuszki, która wyrwała się z nędzy dzieciństwa i zadufana powraca na chwilę do obrzydliwego gniazdka.
A trzeba przyznać to zagadnienie jest znacznie ciekawsze niż opowieść o Wałbrzychu dotkniętym pseudoreligijnym amokiem. Bo to, co dziennikarka „Gazety Wyborczej” ma do powiedzenia o post-smoleńskiej Polsce, możemy sobie łatwo wyobrazić, ale obraz jej wnętrza, fakt co tego rodzaju osoba ułożone ma w główce, może być naprawdę fascynujące.
Czego więc dowiadujemy się o Joannie Bator pseudonimowanej tu anagramem Tabor, „reporterce największej gazety w Polsce”? Jest dziewczyną z awansu, niezwykle dumną ze swojej drogi życiowej. Z pogardą patrzy na zapadający się gospodarczo Wałbrzych, nie dostrzegając kompletnie, że to prowadzona przez jąkającego się Adasia jej ulubiona gazeta, wespół z dżinsowym Jackiem, przyłożyła rękę do degradacji Polski. I że Wałbrzych powinien być wyrzutem sumienia dla panów i pań z ulicy Iwickiej czy Czerskiej, a nie przedmiotem drwiny czy obrzydzenia. Bo popisywanie się spostrzegawczością i opisy niepoddanych zabiegom kosmetycznym „stóp o stwardniałych podeszwach, żółtawych jak zeschła skórka cytryny”, obrzydzenie tandetą ubrań: tych żałosnych leginsów, i fryzur, i stanem domów „cierpiących na jakąś przewlekłą dermatologiczną przypadłość”, litosna pogarda ludźmi, którzy zostali w chylącym się ku upadkowi zakątku naszego kraju, to koncept mający mało wspólnego z prawdziwą troską o ojczyznę.
Ale czterdziestoletnia singielka ze stolicy, hołdująca religii ciała – nie ma to jak seks z przygodnie spotkanymi w supermarketach mężczyznami, nie ma jak jogging, który napełnia ciało, umysł i ducha, euforią (schematyczne do bólu opisy tych czynności znajdziemy w powieści, a jakże) – nie zastanawia się nad odpowiedzialnością własnej gazety, własnej stolicy i jej elit za stan prowincji. Ot, zdarzyło się.
Alicja się nie zastanawia, a i pisarka Joanna Bator, nie widzi relacji przyczynowo-skutkowej między tym, co zdarzyło się w Smoleńsku a tym, co dzieje się na Krakowskim Przedmieściu. Dlatego funduje swoim czytelniczkom o rozumkach zapewne podobnych do higienicznego rozumku Alicji Tabor opowieść o religijnym amoku, jaki za sprawą fałszywego proroka ogarnął jej miasto rodzinne. Czegóż tu nie umieściła pani Bator, by sparodiować zgromadzenia na Krakowskim. Nasza pisarka z awansu wrzuciła tu i kult relikwii (wykopywane z pobliskich cmentarzy i miejsc kaźni kosteczki stają się przedmiotem pokątnego handlu), i apele o ekshumowanie górnika, który w bieda szybie miał objawienie, i zagadkę śmierci, i noc szyderstw, gdy zdrowo myśląca młodzież układa z puszek (tym razem po coca-coli) sylwetkę Matki Boskiej. Ten humorek pani Bator, której udało się wydobyć z zadupia, ba i nawet podróżować po świecie, obejmuje też – urastające do rangi odważnego arcydzielnego prawie przedsięwzięcia – naśladowanie idiotycznych internetowych dyskusji.
To, że Krakowskie Przedmieście ma swoje głębsze przyczyny, nie dociera do pani autorki. Ale jak ma docierać, skoro nie rozgłasza tego „Gazeta Wyborcza”. A przecież to ona i inne zaprzyjaźnione media są źródłem wiedzy o świecie dla takich pań jak Bator czy Tabor.
Nie zauważyła więc zajęta swoją ścieżką kariery pani reporterka ani graniczącej ze zdradą stanu decyzji premiera Donalda Tuska, by skorzystać z oferty Władimira Putina i grać wespół z Rosją przeciw prezydentowi Rzeczypospolitej, ani eskalacji nienawiści, która przed 10 kwietnia niosła destrukcję naszego państwa i podważała autorytet wszelkich struktur po obu stronach konfliktu, ani wreszcie kolejnego kroku będącego pogwałceniem suwerenności naszego kraju, a więc oddania Rosji inicjatywy w smoleńskim śledztwie. Tego pani Bator-Tabor nie wie. Bo nie napisali o tym w jej „Gazecie”. Więc woli wyszydzać zbiorowe zachowania i przedrzeźniać ludowe otumanienie.
Nie dostrzegła, że ekshumacje odkryły nie tylko azjatycką obyczajowość Rosjan, ale i kłamstwa polskiego rządu. Nie przyjmie do wiadomości, że w cywilizowanych krajach Zachodu, a już w szczególności w USA troska o zwłoki obywateli jest przejawem wyższości cywilizacyjnej. Nie zrozumie więc czytelniczka i autorka „Gazety Wyborczej”, że zamiast idiotycznego mitu o nekrofagii – zachwyt lewicowych profesorów gwarantowany – znacznie mocniejszy byłby dla opisu współczesnej Polski mit Antygony. No ale skoro jąkający się Adam nie umieścił go we wstępniaku, to i nie mieści się on w horyzoncie mentalnym pani Bator.
I przecież takie ograniczenie dotyczy całej klasy naszych pisarzy. Sięgnąłem po wydaną właśnie przez Agorę książkę Doroty Wodeckiej pod zapowiadającym niebyle jakie karkołomności tytułem „Polonez na polu minowym”, zawierającą rozmowy z piętnastoma hołubionymi przez „Gazetę Wyborczą” autorami współczesnymi. Na temat „Boga, honoru i Ojczyzny”. Jakże one banalne. Naszym twórcom naprawdę wydaje się, że plucie na własny naród i religię jest przejawem nie byle jakiej intelektualnej odwagi, że Gombrowicz jest pisarzem współczesnym, a jego gest jest nadal świeżym i obarczonym niesłychanym ryzykiem krokiem. Jeśli porzuci się złość i będzie obserwowało ich intelektualne wybroczyny chłodnym okiem badacza, przynieść to może świetny materiał, bo rzeczywiście jest to „Zniewolony umysł” AD 2013. Czasem brzmi jak podręcznik ateistycznego agitatora, kiedy indziej jak wyuczona lekcja przepowiadana przez komunistycznych janczarów. Obieg doskonale zamknięty. Pisarze tworzą opowieści o Polsce, czerpiąc wiedzę z „Gazety”, potem ich książki czytają krytycy także naczytani „Gazetą” i z zachwytem mówią czytelnikom o tym, jak to pisarze potwierdzają to, co przynosi „Gazeta”.
Oto nasza Joanna Bator już bez maski wymyślanych fabuł opowiada o swoim procesie twórczym. W ustach osoby, która uprawia literaturę zaledwie rzemieślniczą, która tworzy zgrabnie sklecone ideologiczne czytadła dla inteligentów, relacja o eksplorowanych głębinach podświadomości, brzmi dość żenująco. Gdy mówi o tym, jak to nagle w jej głowie zabrzmiał tytuł „Ciemno, prawie noc”, to chciałoby się przerwać te pretensjonalne wywody i rozładować atmosferę mówiąc, tak tak to coś współbrzmiącego z głośnym hiszpańskim filmem „Granatowyprawieczarny”. Ale nie, Dorota Wodecka pozwala jej wywnętrzać się i kreować na kapłankę literatury przez wielkie „L”. I przecież po dziennikarce z getta mentalnego „Gazety Wyborczej” nie ma co się spodziewać przerwania egzaltowanych opowieści pani Bator o tym, jak to cudem jeszcze w Polsce nie doszło do etnicznych mordów, jak to nie wiedzieć czemu (zapewne dzięki wysiłkom Adama Michnika) Polska nie zamieniła się jeszcze w bałkański kocioł. Bo przecież tyle wokół nienawiści, oczywiście w duszach prawicowych oszołomów. To, że po Smoleńsku, główne akty przemocy w sferze publicznej to były napaści na modlących się przy krzyżu i najazd niemieckich bojówek na patriotyczny marsz, że jedynym politycznym mordem było zabójstwo pracownika biura poselskiego Prawa i Sprawiedliwości i że stało się to w atmosferze medialnej nagonki, w której swój udział miała i „Gazeta Wyborcza”, tego oczywiście pani Bator nie dostrzega.
Biedni reformatorzy naszej mentalności. Zamiast zanurzyć się w żywioł polskości, zaakceptować to, kim jesteśmy, próbują niczym osobnicy z awansu, na każdym kroku zacierać ślady, demonstrować swoje obrzydzenie rodzinnym gniazdem, skąd dopiero co wyfrunęli. Żenujący niczym nuworysze, miast zdobyć się na chłodną analizę polityczną naszej sytuacji, czepiają się katolickich elementów naszej zbiorowej wyobraźni. Że protesty na Krakowskim Przedmieściu aktualizują styl polski?
Ale przecież wiadomo, że nasza zbiorowość w ten sposób będzie się identyfikować. Że Kościół ze swoją obrzędowością, stylem, będzie narzucał symbolikę swojskości.
Szydzisz z Krakowskiego Przedmieścia? A czym była brama Stoczni Gdańskiej jak nie pastiszem wielkiego ołtarza na Boże Ciało. Kwiaty, święte obrazy, jakieś wzniosłe hasło… Przecież w tych znakach lud polski się odnajduje, te znaki go uwznioślają, te pozwalają mu się odnaleźć i poczuć wspólnotą.
Owszem, ma to czasem swój wymiar groteskowy, ma anachroniczny, ale przecież per saldo, to obrońcy krzyża z Krakowskiego Przedmieścia mieli więcej społecznej intuicji demaskując kłamstwo władzy niż mądrale z „Wyborczej”.
Na fotografii Joanna Bator.